poniedziałek, 26 grudnia 2016

Nie tylko o Georgu Michaelu...

     Za każdym razem, gdy odchodzi artysta, tracimy część nas samych. Słyszymy news w porannej audycji, który w tonie większej lub mniejszej sensacji, podaje nam tę smutną wieść. Jest nam po prostu żal. To uczucie zjawia się nawet wówczas, gdy nie mieliśmy ani jednego dzieła tego twórcy. Dziwne prawda? A jednak tak się właśnie dzieje. Zupełnie jakby świat realnie odczuł pustkę i dał nam dobitny tego wyraz.
żródło: Pictures: GeorgeMichael.com

     W artystach jest coś tragicznego. Oni żyją życiem swych bohaterów, światami które tworzą. Zwielokrotniają ilość swoich doznań, poszerzając jednocześnie nasze horyzonty poznawcze. Czerpiemy z tych możliwości póki się da, a później zapominamy. Twórca znika z naszej orbity na długie lata. Dał nam chwilę, cząstkę siebie, myśl... i odszedł. Czy zastanawiamy się co się z nim dzieje po krótkiej chwili sławy, po chwilowym naszym zainteresowaniu? Nie. Świat nie stoi i nie czeka. Pędząc ograniczamy się do tego co za oknem. Niekiedy uda nam się coś złapać w tym biegu, lecz zazwyczaj tylko nam mignie za szybą. Zupełnie jak w pociągu. Tu-tut, tu-tut... i zostało z tyłu.

          Artysta to specyficzny człowiek. Taki trochę wariat. Łączy się w nim szaleństwo, które pozwala mu na czucie rzeczy, których nigdy nie doświadczył. Ma umiejętność przeistaczania swego myślenia w dowolnym kierunku. Może wczuć się w zło i dobro. Może być mężczyzną, kobietą, zwierzęciem, kawałkiem drewna. Ale to nie wystarczy. Musi być w nim jakiś niepokój, który każe mu to wszystko badać. Musi posiadać nieco buty, która sprawia że wierzy w to, iż świat potrzebuje jego dzieł. A jednocześnie, przez tą swoją wielostronną naturę, stale wątpi sam w siebie i szuka potwierdzenia w innych. Stąd tak często zjawiają się problemy, które my piętnujemy lub wybaczamy. Twórca może przeżyć naszą nienawiść lub miłość, lecz nie da sobie rady z obojętnością. A ta w końcu nadejdzie, bo każdy czas ma własnych twórców. Świecą blaskiem ognia, póki jest paliwo. Później dogasają, aż wreszcie żarząc się stają się niewidzialni. Każdy żar da się nieco rozdmuchać, tylko ktoś się musi nad nim pochylić. I to jest właśnie istota problemu. Chuchajmy na artystów. Pieśćmy ich sławę. Dajmy im poczuć, że są nam potrzebni. Byśmy nie płakali tak mocno za pustką, którą po sobie zostawią...

sobota, 24 grudnia 2016

Wigilia 2016

Kochani, dziękuję Wam za ten bez mała rok Waszej obecności. Jesteście dla mnie bezcenni, więc nie zamieniłbym Was na żadną nagrodę. To nie jest kurtuazja, bo bez Was to co tu robię, nie miałoby najmniejszego sensu.


Nim noc dziś tutaj wkroczy
Gwiazdą tu przywiedziona
Szczęściem niech błyszczą oczy
Rodzina zjednoczona
Pod drzewkiem są prezenty
Na stół podano dania
Każdy już uśmiechnięty
Więc do kolędowania

Życzę Wam z całego serca

Byście się miłowali
Prezentów moc dostali
Szczęścia co nie ominie
Zdrowie niech na Was spłynie
A najpiękniejsze marzenia
Niechże zaznają spełnienia

sobota, 17 grudnia 2016

Polityka portret

Polityka ręka brudna
polityka twarz obłudna
liczysz, że sumienie ruszy?
lecz polityk nie ma duszy
Sprzedał wszystko już na starcie
by uzyskać skądś poparcie
i na wieczną władzę liczy
więc nie cofnie się przed niczym

czwartek, 15 grudnia 2016

A kysz starości

Starość to kapcie
fotel z pilotem
gdy twe marzenia
legną pokotem
albo i w głowie
blokady nowe
wiary brak dawnej
w siły życiowe
gdy coś minęło
a więcej znaczy
i brak perspektyw
człowiek tłumaczy
nie ma już pasji
tylko frasunek
oto starości 
jest pocałunek

i tylko jedna
na to metoda
bawić się życiem
bo czasu szkoda



środa, 14 grudnia 2016

Nie da się stłamsić zwycięzcy

W śniegu grudniowym i tęgim mrozie
podkutych butów groźnym tupocie
w hełmach niebieskich
pancernym skocie
sloganach w mundur przyobleczonych
pałki sadysty brutalnym tańcu
kolumnie czołgów pilnie rzuconych
poluzowanym wiarą kagańcu
w dłoniach zmęczonych ciężką robotą
wzroku spuszczonym skromnie w podłogę
tak się rodziła wolności chwila
niepokonana przez mroczną trwogę

Ten już pokornie karku nie schyli
w chwili najgorszej ludzkiej podłości
zawsze ma serce pełne nadziei
kto zakosztował smaku wolności

sobota, 10 grudnia 2016

Niekiedy z daleka lepiej widać...

Wczoraj pobiegłem
wiatr muskał me włosy
upojony pędem
w trawie resztki rosy
omijając ludzi
co ciągną do dołu
bo wzrok ich nie sięga
powyżej cokołu
na którym się pręży
szczęście tak prawdziwe
więc biegnę by znaleźć
lepszą perspektywę

czwartek, 8 grudnia 2016

Dla twego dobra

Oto jest linia przyjacielu
za nią, nie wolno o krok
chociaż cię świerzbi jak wielu
wytrzymaj jeszcze rok
nie bądź zbyt samodzielny
przestrzeń od ściany do ściany
tam już jest ogień piekielny
surowo będziesz karany
dalej, nie zgrywaj zucha
nie podnoś głowy wysoko
poddaństwa okaż ducha
wyłącz swój rozum i oko

My przecież lepiej wiemy
co dobre jest dla ciebie
życie twe przeżyjemy
by było ci jak w niebie


niedziela, 4 grudnia 2016

Szczęśliwy traf

   Przerdzewiałe płozy szurały niemiłosiernie po cienkiej warstwie brunatno-żółtego śniegu. Ciekawe, że miasto potrafi pozbawić wszelkiej czystości. To nie przypadek, że trawa jest w nim mniej zielona, woda mieni się tęczą benzyny, zaś biały puch jest taki tylko z nazwy.
    Mikołaj zatrzymał się zasapany. Serce kołatało jak szalone, powiększając rumieńce na pulchnych policzkach. Z ust wydobywały się kłęby pary. Z politowaniem spojrzał na stare sanki, które służyły mu dziś za wózek transportowy. Obraz nędzy i rozpaczy, ale lepsze to niż kółka spacerówki, które nie obracałyby się na zasypanych i zamarzniętych chodnikach. Poprawił stertę makulatury wytarganej zza pobliskiego spożywczaka. Sporą, choć przy obecnych cenach, zarobi na niej równowartość dwóch bułek. Karton nie był wymarzonym łupem, co innego metale, zwłaszcza kolorowe. No ale cóż, lepszy rydz niż nic – mówi przysłowie. Nie miał już tej kondycji co kiedyś. Był po prostu zaniedbany i stary. Z rzadka przypominał sobie własne, dziecięce marzenia. W żadnym z nich nie grzebał po śmietnikach. Spojrzał na odbicie w uśpionej wystawie sklepowej. Zgarbiony, z wielgachnym brzuchem oraz siwą, skołtunioną brodą. Na plecach wór z nielicznymi dziś butelkami. Za zimno dla amatorów picia pod chmurką. Klasnął w zmarznięte dłonie i ponownie pochwycił brudny sznurek sanek.           Krok za krokiem przemierzał poranne osiedle, zatrzymując się przy każdym śmietniku. Mimo wielu lat łazikowania, nadal czuł się niezręcznie, toteż cieszył się gdy wiaty osłaniały go przed spojrzeniami nielicznych o tej porze przechodniów.
    Właśnie przerzucał przez krawędź pojemnika swe pokaźne brzuszysko, gdy coś przykuło jego uwagę. Zza ostatniego śmietnika wystawały jakieś druty. Powoli zsunął się na ziemię i podreptał w tym kierunku. Odsuwając go, poczuł radosne podniecenie. W narożniku stała jakaś maszyna, metalowa i ciężka. Oszacował swą zdobycz i poczuł, że to będzie dobry dzień. Podszedł do sanek i połamanym scyzorykiem przeciął sznurek, którym przewiązał makulaturę. Trochę szkoda tego ciągania, ale rachunek zysków i strat wyraźnie przechylał się w jedną stronę. Zresztą, może uda się ją ukryć za pojemnikiem i wrócić później? Nie, raczej nie. Z pewnością kolejny poszukiwacz zaopiekuje się nią, zanim zdąży tu wrócić.
    Kilkukrotnie spróbował szarpnąć urządzenie. Bezskutecznie. Maszyna była zbyt ciężka, by dał radę ją przeciągnąć, nie mówiąc o włożeniu na sanki. Potrzebował dźwigni. Dębowa noga od krzesła nie sprawdziła się w tej roli, pękając z trzaskiem. Na szczęście tuż za wiatą dostrzegł starą rurę gazową. Wyglądała wystarczająco solidnie, toteż z miejsca zabrał się do roboty.
Właśnie udało mu się unieść krawędź maszyny centymetr nad ziemię, gdy usłyszał:
- Fiu fiu, ktoś tu potrzebuje pomocy.
Znał ten głos aż za dobrze. Niech go weźmie cholera, razem z jego właścicielem. W wejściu do wiaty stał Rudolf. Był przeciwieństwem Mikołaja: Szczupły, żylasty i dość wysoki. Pociągła i ogorzała twarz pełna była drobnych krwiaków, będących efektem wieloletniej konsumpcji napojów wyskokowych, rozmaitej zresztą proweniencji. Zawsze czerwony nos, zlewał się kolorystycznie z wełnianą czapką, ozdobioną na końcu gigantycznym pomponem. Zabawne, ale Mikołaj nigdy nie widział go bez niej. Nawet w największe upały zdobiła głowę jego rywala w ograbianiu osiedlowych kubłów.
- Dam radę sam – rzucił do konkurenta, myśląc, że akurat teraz musiał się tu napatoczyć.
- Ja mam czas, ja poczekam – szyderczy uśmiech, wyraźnie dał do zrozumienia, że nie odejdzie. - Jakby co pomogę? Nie za darmo oczywiście.
- Niedoczekanie Twoje – rzucił.
Siłując się z rurką, obserwował jednocześnie jak tamten zbiera kartony. Jego kartony, niech to szlag.
Po dwudziestu minutach zmagań, poddał się mokry od potu.
- To może pomożesz mi to wrzucić na sanki, a ja Ci odpalę „mamrota”? - rzucił pojednawczo.
- Chyba chcesz mnie obrazić? Fifty fifty albo nic z tego.
- Czyś ty oszalał, to moje żelastwo? - oburzył się brodacz.
- To je sobie zanieś do skupu dziadku.
Mikołaj przełknął zniewagę i szybko dokonał nowej kalkulacji. Lepiej stracić połowę i zyskać drugą, niż ryzykować, że pojawi się ktoś, kto da radę sam.
- Spóła – rzucił pojednawczo.
- Mądra decyzja – rzekł wspólnik.
      W dwójkę poszło niemal sprawnie. Udało im się ułożyć maszynę na sankach, choć ich przeciągnięcie po suchym betonie wiaty, okazało się prawdziwą mordęgą. Dalej nie było łatwiej. Po każdym szarpnięciu, złom przesuwał się po ich powierzchni, grożąc upadkiem ze środka transportu. Podtrzymywanie go z jednej strony na niewiele się zdawało. Przydałaby się jeszcze asekuracja z drugiej. W polu widzenia dostrzegli kolejnego zbieracza, dłubiącego patykiem w pojemniku na przystanku. Rudolf błyskawicznie przejął inicjatywę
- Skrzacik, masz ochotę na flaszkę? - zawołał.
I ten o dziwo miał ochotę. Wyrzucił patyk i natychmiast zjawił się z drugiej strony. Choć przezwisko nadano mu z racji mikrego wzrostu, to jednak siły miał całkiem sporo. Kiedyś był skinheadem. Choć zawsze drwiono z jego postury, to w bójkach był prawdziwym zakapiorem. Z czasem okazało się, że nie potrafi nic więcej, więc z dnia na dzień tracił wszystko, aż wylądował na ulicy. Brutalne życie błyskawicznie wyprało go z przekonania o wyższości własnej rasy. Zresztą jaka tam wyższość, ledwie metr sześćdziesiąt trzy. Z tamtych czasów pozostał mu jedynie zielony Flyers, znoszony i podarty, który dopełniał jego skrzatowego wizerunku. W tej chwili dzielnie zmagał się z maszyną i rozkoszował myślą o butelce czystej. W tym samym czasie Mikołaj i Rudolf modlili się by nie zorientował się, że ich łup jest wart ze dwie stówy, i nie zażądał więcej.
     Sanki toczyły się żwawo, toteż szybko znaleźli się w skupie. Właśnie mieli włożyć żelastwo na wagę, gdy usłyszeli zasapany krzyk:
- Panowie poczekajcie! Uff... Ledwie was dogoniłem. Mogę to sobie obejrzeć?
- To tylko złom, właśnie go ważymy.
- Hmm, tak jak myślałem. Kto by się spodziewał? - mówił do siebie – Panowie oczywiście nie wiedzą co to jest?
- Myślę, że to są trzy stówy – rzucił bezczelnie Mikołaj.
- No tak, skąd mielibyście wiedzieć? - zastanowił się zasapany – To przedwojenna, niemiecka grubościówka firmy Teighert & Sohn. Solidny wyrób, teraz już takich nie robią. Potrafiła strugać pół centymetra naraz.
- Ale to złom, przecież?
- To ja panom zapłacę za ten złom osiemset złotych?
- Tysiąc dwieście – rzucił Rudolf marszcząc swój czerwony nos.
Przy tysiącu uścisnęli sobie dłonie i obie strony rozeszły się szczęśliwe. Niepocieszony był jedynie właściciel skupu, któremu przeszła koło nosa taka gratka.
       Pół godziny później rozsiedli się w parkowym zagajniku, skryci przed oczami ciekawskich. Na kamieniach rozłożyli puszki z mielonką, obok stały butelki z tanią nalewką.
- Coś ty przyniósł Skrzacik? - Mikołaj uniósł butelczynę do oczu i przeczytał koślawy napis „Sherry”
- Innych nie było, więc wziąłem to.
- No cóż, niech będzie. - rzekł odbijając fachowo plastykowy korek. - Całkiem niezłe to Sherry – skomentował po pierwszym łyku – Może się na to przerzucę?
        Z każdą butelką atmosfera stawała się coraz milsza. Niedawni rywale uśmiechali się do siebie, dzieląc trunkiem i zagrychą. Nienawykli do takich ilości alkoholu, dość szybko poddali się upojeniu. Słowa stawały się coraz mnie zrozumiałe, co zresztą nikomu nie przeszkadzało.
Atmosferę spokoju przerwał trzask złamanej gałązki.
- Policja? - przestraszył się Rudolf.
- Pójdę sprawdzić – rzucił wybiegając Skrzacik.
Po chwili wrócił, trzymając za ramię chłopca, na oko dziesięcioletniego.
- Co tu robisz mały? – spytał Mikołaj
- Drewna szukam, pierońsko zimno w domu.
- Rodzice węgla nie kupili?
- Za co? Tata pije, mama bez pracy. Palimy czym się da.
- Prawda, zimno bardzo. Kto to widział żeby bez czapki po dworze.. Masz załóż moją. - zaofiarował się Rudolf, ściągając swoją wełniankę z pomponem.
Wspólnicy spojrzeli na niego zdumieni, pierwszy raz widząc go z gołą łepetyną... i padli na ziemię tarzając się ze śmiechu.
- Mamo. Co to za fryzura?
Rudolf stał zdegustowany. Na środku jego głowy świeciła się zacna łysina, gdy tymczasem boki stały do góry rudymi kudłami.
- Wyglądasz jakbyś miał rogi. - Mikołajowi trząsł się galaretowaty brzuch.
- Jak jeleń jakiś – wtórował Skrzacik.
- Albo jak renifer – dołączył malec, przystrojony w jego czapę z pomponem.
- Renifer, dobre – zakrztusił się Mikołaj – Czerwono-nosy Rudolf.
- No mały, uważaj sobie – obruszył się wyśmiewany – Ty lepiej powiedz gdzie ty mieszkasz?
- W tamtym bloku pod szóstką – wskazał kierunek.
- No dobrze, pomóżmy mu. - zaproponował
Chwilę później ogołocili pobliskie drzewa z suchych gałęzi i załadowali całość na sanki.
Mikołaj przyjrzał się chłopcu badawczo. Jakieś wspomnienie zakiełkowało w jego głowie.
- Chłopcze, kim ty będziesz jak dorośniesz?
- Chciałbym być piłkarzem, jak Lewandowski. Mógłbym wtedy zarobić na rodzinę. Nie marzlibyśmy i głodu by nie było.
- A trenujesz?
- Nie mam piłki.
- No widzisz, tak to już w tym życiu jest, że jak czegoś pragniemy, to zawsze coś stanie na drodze.
     Patrzyli chwilę za malcem ciągnącym stertę chrustu. Jakaś nostalgia się zjawiła. On może być każdym z nich, albo wyjść na ludzi. Dziś za wcześnie by ocenić co bardziej prawdopodobne.
- Wiecie co? - zaczął Mikołaj – Nie daje mi to spokoju. Trafiła nam się taka gratka, a tam marzną dzieci. Pomóżmy im?
       Wspólnicy spojrzeli po sobie bez jednego głosu. Wstali i ruszyli przed siebie. W składzie opału kupili półtorej tony węgla, z dostawą pod wskazany adres. Sprzedawca patrzył na nich badawczo, ale przyjął pieniądze bez pytań.
        Mimo wypitego alkoholu, szli przez miasto lekkim krokiem .Jakoś im lepiej było. Pewnie jutro dotrze do nich ile butelek wina stracili, ale dziś czuli się lepszymi ludźmi. Przechodząc koło sklepu sportowego, Mikołaj zatrzymał się.
- Poczekajcie tu chwilę. - rzekł znikając we wnętrzu.
Ceny nieco go oszołomiły, jednak wybrał piłkę, solidną i drogą, oraz korkotrampki, które wybrał na oko, starając się żeby w miarę możliwości były większe niż za małe. Wysupłał z kieszeni ostatnie dwie setki, smutno patrząc na pozostałą kwotę.
       Pod osłoną nocy Skrzacik zakradł się pod drzwi malucha. Zostawił prezent na wycieraczce, zastukał do drzwi i rzucił się do ucieczki.
Chłopiec dwukrotnie spytał – Kto tam? - zanim otworzył drzwi i dojrzał torbę. Chwilę później uszczęśliwiony przytulił piłkę i położył się spać w nieco zbyt luźnych korkach. Spojrzał na kalendarz i zrozumiał: Szósty grudnia.
- Dziękuję Mikołaju – szepnął zasypiając.

       Dziadek Mróz wpatrywał się w monitor ze wzruszeniem. Miał gdzieś, że nazywają go Mikołajem i wykorzystują w reklamach. Reprezentował sobą coś więcej niż imię czy kolor ubrania. Był strażnikiem starej i pięknej tradycji. Choć przez lata niejeden raz zawiódł się na ludziach, to zawsze potrafili go pozytywnie zaskoczyć. Jeszcze raz cofnął film do momentu, gdy Mikołaj płacił za piłkę ostatnimi pieniędzmi i poczuł łzy płynące po policzkach.

- Zuchy! - zawołał radośnie, wyciągając kajet i notując ich imiona – Trzeba o nich pamiętać na gwiazdkę.

środa, 16 listopada 2016

o tańcu

Gdyby raz jeszcze początek
tańcem bym żył z pewnością
kręciłbym piruety
upajał się radością
znając swe serce z dzisiaj
nie błądziłbym daremnie
lecz pielęgnował troskliwie
pasję co drzemie we mnie

tego co było nie zmienię
przed czasem czoło schylę
zawsze na parkiet wyjdę
by łapać każdą chwilę

niedziela, 13 listopada 2016

Zimie już dziękujemy

a ja nie chcę szronu
powietrza zimnego
lodowego tronu
śniegu bielutkiego
nie chcę smutnej zimy
nocy w środku dnia
gdy się w płaszcz kulimy
melancholia trwa

tęskno do zieleni
biegania po łące
słonecznych promieni
gdy serca gorące

piątek, 11 listopada 2016

Czy pingwiny mają kolana?

Proszę Pani i proszę Pana
Tak, pingwiny mają kolana
A ja nawet tezę postawię
Że dlatego nie brodzą w stawie
Bo on płytki, to rzecz jest znana
Więc by pingwin nie zmoczył kolana
Stąd zapewne wybierze morze
Choć śnieżyca i chłód na dworze
I go czasem reumatyzm łupie
Lecz pewnikiem on ma to...

Gdzieś...
Koniec wiersza, je ma i cześć

poniedziałek, 7 listopada 2016

na przekór złości

nie ciskaj kamieni we wroga
oblecz się w uśmiech swobodny
bacząc by się nie skalać
byś nie był jemu podobny

po drogach pełga zawiść
pełna zduszonej obawy
więc niszczy złem natchniona
bolą ją ludzkie sprawy

choćby i chciała się podszyć
a masek ma wiele na stanie
nie przylegają zbyt szczelnie
złość zawsze złością zostanie

wtorek, 1 listopada 2016

Pamiętam

Pamiętam gdy pisałaś
swe wiersze smutne i rzewne
przy piecu wieczorem siadając
w płomieni żywym blasku
Pamiętam jak w ciemności
opowiadałaś o życiu
nie kłamiąc ani trochę
łzy przełykając nieme
Chwile radości promiennej
choć więcej gorzkiej walki
o siebie mniej niż o nas
i w tyle własne życie

Gdy Cię trzymałem za rękę
nim mrok przesłonił oczy
tak wiele zrozumiałem
i nigdy nie zapomnę


Pamiętam Mamo...

wtorek, 25 października 2016

Maska na wszelkie zło

Uśmiechnij się człeku
zwłaszcza gdy Ci źle
wtedy warto nawet
mocniej szczerzyć się

Śmiej się zamiast płakać
bezsilne łzy ronić
zbieraj siły chwilę
by marzenia gonić

Nie zostawaj zbyt długo
gdzie smutno i szaro
bacz by się nie stawać
dla goryczy czarą

poniedziałek, 17 października 2016

Gdy coś ma nazwę, to istnieje

oto jestem! krzyczy
oblekło się wszystko słowem
znajdując w nim istnienie
karmi księżyca się nowiem
słoneczne łapie promienie
po rosie boso brodzi
marzenia tworzy w głowie
niezłomni, póki młodzi
lecz kiedyś nie odpowie

nie krzyknie: oto mnie nie ma!

sobota, 8 października 2016

Szarlotka Natalii

   

  Poranek był mglisty i mroźny. Wilgoć w powietrzu potęgowała uczucie chłodu, toteż nieliczni o tej porze przechodnie, tym głębiej wciskali swe nosy w kołnierze, chowając dłonie w ciepłych kieszeniach. Cisza. Jeszcze zbyt wcześnie na tłumy pędzących do pracy. Nawet tramwaje zdawały się szanować jej ogrom i tłumiły swe piski na zroszonych szynach. A może to mgła nakładała kaganiec na wszelki hałas? Z szarego oparu, powoli, niemal bajkowo, wyłoniła się zgarbiona postać. Natalia szła krokiem nieśpiesznym, gdyż dawno nie miała po co pędzić. Szurając zmęczonymi, patykowatymi nogami, pokonywała przestrzeń uśpionego miasta. Krok za krokiem zdobywała senne ulice, przystając niekiedy przy zakończonych owalami bramach. Czasem jej zgięta przez wiek postać, nachylała się jeszcze bardziej, by z niemałym wysiłkiem podnieść z ziemi butelkę po piwie, pozostawioną tu przez wielbicieli nocnych pijatyk. Z dyskretnym uśmiechem wkładała je do mocno sfatygowanej reklamówki. W pobliskim sklepie już dawno nikt się nie dziwił, widząc jej drobną, zasuszoną postać, znoszącą codziennie swój urobek. I choć innym klientom utrudniano zwrot kaucji, ona zawsze mogła liczyć na względy obsługi. Z rzadka jednak robiła tam zakupy, gdyż jak w większości drobnych sklepików, było po prostu za drogo. Z tego powodu pokonywała dłuższą i niewygodną drogę wzdłuż działek pracowniczych. Wędrówka do dyskontu była nie lada wyzwaniem, zwłaszcza, że nieutwardzona i gliniasta ziemia często nasiąkała wodą. Niejeden raz straciła tam równowagę nabijając sobie bolesne sińce, które w jej wieku nie chciały szybko znikać. Latem mogła liczyć na owoce, które spadały zza drucianych siatek, wprost na przyległy do chodnika trawnik. Ot, osłoda za niewygodę długiego maszerowania. Teraz, jesienią nie mogła liczyć na takie nagrody. Rośliny usnęły w mgle i chłodzie, szykując się do zimy, która miała nadciągnąć wkrótce. Pacnięcie zwróciło jej uwagę. W trawie leżała dojrzała, śliczna i zaczerwieniona reneta. Gdy ją podniosła, głęboko osadzone oczy błysnęły iskrą radości. Łapczywie schowała ją do torby i zaczęła się kręcić poszukując kolejnych. Pozostałe nie były tak dorodne i nieuszkodzone, ale nic to, powykrawa się zbite fragmenty, usunie robaki. Miała ochotę natychmiast wgryźć się w twardą i kwaskową strukturę. Poczuć sok spływający po brodzie. Niestety będzie musiała poczekać. Dawno minęły czasy gdy miała zęby. Wieczorem zetrze je sobie na tarce, posłodzi i... A może nie. Upiecze jabłecznik. Trzeba kupić jajka. Koniecznie.
Pokrzepiona nadzieją, tym raźniej ruszyła do dyskontu.
     Dziś miała szczęście. Akurat likwidowano przeterminowany towar, więc ekspedientka odłożyła dla niej nieco smakołyków. Będzie na kilka posiłków. Z beznadziejnie niską emeryturą, Natalia musiała stać się mistrzynią kulinarnych improwizacji. Jej pogodna natura zjednywała ludzi, toteż zazwyczaj odkładano dla niej resztki. W piekarni mogła liczyć na darmowe, wczorajsze bułki. Jej to nie przeszkadzało. Obkrawała twardsze skórki, moczyła w mleku. Odcinała pleśń, mieszała wędliny z jajkiem. Dzięki trudnej, wojennej młodości, uboga starość nie potrafiła zaskoczyć jej tak brutalnie jak innych. Wątła, zgarbiona, chuda... z pożółkła i papierową skórą, upstrzoną brązowymi plamami, niemal przeźroczysta, a jednak silna i niezłomna.
      Całość tak krucha cieleśnie, lecz każdy kto spojrzał w jej pełne energii i blasku oczy, widział, że to ponad dziewięćdziesięcioletnie ciało, wciąż ma moc by walczyć. Niekiedy zastanawiała się, jakby to było żyć w ciepłym mieszkaniu, gdy nie trzeba opatulać się swetrem do snu. Chłodu nie lubiła, to jedna z niewielu rzeczy do których nie mogła się przyzwyczaić. Nie było jej stać na opał, więc w kaflowym piecu paliła gałęzie, gazety a nierzadko i śmieci. Może nieekologicznie, ale ciepło ze spalonych butelek przyjemnie rozlewało się po niewielkim pokoju. Zawsze bała się donosu, a smród dymu na podwórku nie pozostawiał złudzeń co do zawartości paleniska. Póki co nikt jednak nie zgłosił. Zresztą cóż mogli jej zrobić? W więzieniu jej nie zamkną przecież?
     Taszcząc toboły wpatrywała się w chodnik. Torby były dziś ciężkie. Wzrok podniosła dopiero słysząc powitanie:
- Dzień dobry Pani Natalio.
- Niech będzie pochwalony księże proboszczu.
- Jak tam zdrówko? – zainteresował się nieco zbyt obfity w kształtach duszpasterz.
- Wie ksiądz, w moim wieku nie wypada zadawać takich pytań – odrzekła z uśmiechem.
- No tak. Nie widuję Pani w kościele?
- Nogi bolą, daleko chodzić trzeba.
- Co też mi tu Natalia opowiada, przecież wszyscy widzą jak maszeruje Pani po całej okolicy – żachnął się ksiądz, pociągając przy tym charakterystycznie swoim czerwonym nosem.
Z powodu tego nosa parafianie szeptali między sobą, że za kołnierz nie wylewa. Ale jaka tam prawda, któż to wie?
- Właśnie dlatego mnie tak nogi bolą, od tego chodzenia właśnie. Musi mi proboszcz wybaczyć moje starcze ułomności – odpowiedziała filuternie puszczając do niego oko.
- Tym bardziej, ze względu na ten wiek, trzeba się z Bogiem pojednać.
- To może ksiądz by do mnie wpadł na herbatę, zapraszam?
- Och, przykro mi, zapewne nie znajdę czasu w natłoku spraw. Do zobaczenia na mszy i dobrego zdrowia życzę.
Pożegnawszy się popędził w miasto. Natalia znająca je jak własną kieszeń, miała dziwne przeświadczenie, ze szedł w kierunku monopolowego, ale mogło jej się tylko zdawać. Czuła się źle kłamiąc z tym bólem nóg, ale cóż miała mu powiedzieć? Że od dawna nie chodzi do kościoła, nie mogąc znieść nieustannych szeptów w ławkach obok? Że ludzie którzy modlili się pod figurą, nie potrafili się doczekać by wbić komuś szpilkę lub utopić w rzece plotek? Źle czuła się wśród rówieśniczek, udających świętsze niż były. To co je łączyło to wiek i dawno zmarli mężowie. Ona jednak nie czuła się przepełniona żółcią. Nie potępiała również w czambuł wszystkiego co działo się wokół. Toteż jej wizyty w kościele stawały się coraz rzadsze, aż skurczyły się do oficjalnych uroczystości. Dziwnym trafem też, żaden z księży, tak ponoć stęsknionych za jej obecnością, nie pofatygował się do niej z wizytą.
      W myśleniu czas mijał szybko, więc ani się obejrzała a znalazła się na swojej ulicy. Jeszcze tylko wstąpi do saloniku prasowego, gdzie pani Ela zawsze odkładała dla niej stare gazety. Kiedyś to był po prostu kiosk, ale teraz wszystko się zmieniło i zyskało nowe nazwy. Nie nadążała za tym, lecz nie zajmowało to zbytnio jej siwych skroni. Niekiedy dostawcy nie opłacało się zabierać zwrotów a Natalia nie narzekała, zadowolona że ma czym palić. Regularnie je zresztą przeglądała w tańczącym świetle dobywającym się z paleniska, dowiadując się o jakże odległym z jej perspektywy, życiu świata.
Musiała chwilę poczekać, gdyż w środku był klient a nie godzi się przeszkadzać.
- Jeden na chybił trafił – poprosił.
Ekspedientka skasowała należność i podała mu kupon. Podziękował i wyszedł. Wrócił po chwili cały w pąsach.
- No to chyba jest jakiś żart? Niech Pani spojrzy na ten kupon. Co to za liczby: 13,14,15,16,17 i 48.
- Ale przecież to maszyna wytypowała. Każdy wynik może paść. - broniła się.
- Czyli nie zmieni mi Pani kuponu?
- Nie mogę. Zwłaszcza, że mógł Pan skreślić liczby samodzielnie.
- Oszuści. Tylko to potraficie. - spojrzał na Natalię, która w głębi duszy zgadzała się z nim. Nigdy nie grała w gry hazardowe, uważając iż jest to właśnie rodzaj naciągactwa. Tutaj jednak wolała dyplomatycznie milczeć.
- Proszę. Niech Pani sobie wygra miliona – rzucił ironicznie klient i podał kupon staruszce, po czym wyszedł trzaskając drzwiami.
- No i co ja mogę – spytała sprzedawczyni wręczając jej niewielką wiązankę makulatury – Przecież to maszyna, nie ja.
Natalia skinęła głową w podzięce i wyszła radząc żeby nie brała tego do siebie. Ludzie denerwują się niekiedy bez powodu.

    W domu zabrała się za selekcję. Najpierw produkty szybko psujące się. Te trzeba wykorzystać w pierwszej kolejności. Lodówki nie włączała od lat, zużywała za dużo prądu a jedzenia nigdy nie było wiele. Podobnie starała się nie palić światła bez potrzeby. Wieczorami siedziała głównie przy piecu, nie zamykając drzwiczek. Spojrzała na rozłożone produkty i uznała, że będzie z tego niezła zapiekanka. Niezwłocznie poczęła wcielać swój plan w życie. Jabłka poczekają do jutra. Kiedy skończy będzie już ciemno, a po omacku szarlotki nie da się zrobić. Wróci do sprawy rano.

     Wyjmując ciasto z piekarnika, oblizała się podświadomie. Dawno jej nie kosztowała. Chwilę postoi i będzie można usiąść przy szklance herbaty. Znów poczuła się jak mała dziewczynka, czekająca z niecierpliwością aż słodkości ostygną na tyle, by można było je zjeść. Niekiedy nie czekała i gdy nikt nie widział, wydłubywała masę z gorącego ciasta. Uśmiechnęła się do tych swoich myśli i wsadziła drżący paluch w gorące jabłka. Oblepił się nimi aż do pierwszego stawu. Z premedytacją zgięła go i pociągnęła do siebie. Wsadziła do ust oblizując. Przymknęła oczy a na jej twarzy rozkwitł błogostan. Pyszne. Jabłka były znakomite, aż żal że nie miała więcej składników na ciasto, stąd takie małe. Dobre i to. Godzinę później ustawiła sobie porcję i poszła wstawić wodę. Zanim usiadła, ktoś zastukał do drzwi. Otwierając, ujrzała córkę. Rzadko wpadała. Chwilę później siedziały wygodnie przy kuchennym stole.
- Co tam u mamy? Jak zdrowie?
- A wiesz...
- Wiem jak to jest, w sumie wszyscy mamy teraz tyle kłopotów – po czym zaczęła opisywać ogrom nieszczęść jakie ją ostatnio dotknęły.
     Monolog trwał i trwał, lecz Natalia dziwnie pewna była, iż skończy się prośbą o pożyczkę. Zawsze tak było. Nigdy nie oddawali, lecz ona nadal wysupływała swoje grosze, wykładając ile mogła. Oni są tacy bezradni, a wnuki mają swoje potrzeby. Staruszka nie miała aż takich, więc łatwiej było jej sobie radzić.
- I wiesz, teraz musimy zapłacić za ten kurs gry na skrzypcach, bo jak nie, to tyle lat nauki przepadnie bez powrotu a Pawełek nie dostanie się do szkoły muzycznej.
      Natalia nie pamiętała już, kiedy ostatnio widziała wnuka. W tym roku, czy w zeszłym? Chyba podczas wszystkich świętych, na cmentarzu. Toż to prawie rok. Jak ten czas leci.
- Wiesz córeczko, że za wiele nie mam – powiedziała otwierając portfel, w którym tkwiły tylko dwa banknoty: stuzłotowy i dwudziestka. Wstyd było proponować mniejszy, więc z bólem serca wyciągnęła stówę. Jakoś przetrwa te dwa tygodnie.
- Dziękuję mamusiu, oddam jak tylko dostanę wypłatę. Wiesz pyszna ta szarlotka, mogłabyś mi trochę zapakować? Zaniosę chłopcom.
Natalia spojrzała na blachę i choć wewnętrzny głos wrzeszczał „nie”, Przełożyła całość na talerzyk i przykryła papierem. Zdała sobie sprawę, że nawet nie zdążyła sobie nałożyć własnego kawałka.
- Dziękuję, muszę już lecieć. Masz pozdrowienia od Rafała i dzieciaków.
Córka wybiegła jak szalona, zostawiając ją samą w szarzejącym mieszkaniu. Nim zrobiło się całkiem ciemno, posprzątała oblizując łyżeczkę po szarlotce córki. Tyle tego co jej, pomyślała wstawiając do piekarnika wczorajszą zapiekankę.
    Pokrzepiona posiłkiem zasiadła przed piecem, przeglądając gazety przed spaleniem. Owijała nimi drobne gałązki, dzięki czemu mimo swojej wilgoci, lepiej się paliły. W pewnym momencie coś przykuło jej uwagę. Spojrzała na wynik losowania i serce zaczęło jej bić jak szalone. Spokojnie, trzeba to sprawdzić. Podreptała do przedpokoju i po raz pierwszy od dawna włączyła światło. Trzęsącymi się dłońmi wyciągnęła kupon nerwowo rozejrzała się za ołówkiem. Porównała gazetę i swój zakład. Nie było czego sprawdzać, wynik był identyczny: 13,14,15,16,17 i 48.
Przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. Szczęście się do niej uśmiechnęło, nie będzie marzła, głód zniknie. Wróciły jej wszystkie marzenia odkładane przez lata na półkę. Zawsze było coś ważniejszego. Najpierw dzieci w domu. Później ich usamodzielnienie. Wreszcie wnuki. Oj, gdyby taka wygrana przydarzyła jej się pół wieku temu. Mogłaby realizować swoje pasje. Teraz zostaną przyziemne sprawy. W sumie nie potrzebuje całej wygranej, cóż miałaby z nią robić w tym wieku? Jak zwykle pomoże rodzinie. Bijąc się z myślami, wyliczała sobie na co przeznaczy pieniądze. Podzieli się wygraną także z tymi dobrymi ludźmi, którzy przez tyle lat odkładali dla niej jedzenie, ubrania i opał. Wreszcie wzruszona i szczęśliwa usnęła.

   Natalię znalazła córka. Leżała martwa w pomiętej pościeli, opatulona w swetry w lodowatym mieszkaniu. Dałaby słowo, że matka się uśmiechała. W swych zszarzałych, kościstych dłoniach, upstrzonych plamami wątrobowymi, ściskała kupon totolotka. Obok leżała gazeta z zakreślonymi wynikami. Jeden rzut oka, wystarczył. Krystyna poczuła podniecenie. Musi to ukryć zanim kogoś wezwie. Reszta rodziny nie może się o tym dowiedzieć, bo z pewnością zażądaliby podziału spadku. Spróbowała delikatnie wysunąć kupon ze skostniałych dłoni. Bez rezultatu. Ponad półgodziny, ogrzewała je własnymi, nim udało się go wydobyć w całości. Wtedy zadzwoniła.

- Jak to nic nie wygrałam – wrzasnęła w kolekturze – Przecież jak byk widać, że to są te liczby. Niech pani spojrzy – rzuciła gazetę przed oczy ekspedientki.

- To Pani niech spojrzy – odgryzła się tamta – to wyniki z losowania tydzień wcześniej...

poniedziałek, 3 października 2016

Karuzela

Po niedzieli jestem miałki
więc się męczę w poniedziałki
minimalnie lepsze wtorki
człek chce wyjść ze swojej norki
i balować aż do środy
chyba, że kto bardzo młody
to do czwartku się przeciągnie
wnet go sięgną piekieł ognie
i myśl go jak piorun trzaśnie
iż to niemal piątek właśnie
a jak weekend, to nie praca
więc do domu się nie wraca
lecz kosztuje sobót smaki
czas to jest nie byle jaki
i poprzedza nam niedzielę
co nie spędzę jej w kościele

bo w ten dzień nasz ukochany
człek się znowu rzuca w tany

Lecz nadejdą poniedziałki
i znów człowiek będzie miałki
świątek, piątek czy niedziela
ciągle trwa ta karuzela

środa, 28 września 2016

Moment iskry

Żywot iskry to ledwie jest mgnienie
rozbłysk światła na nocnym niebie
krótkie ludzi oszołomienie
nim uczucia ich wrócą do siebie

Iskry chwila tak szybko przemija
nim się do cna we wnętrzu wypali
lecz w mych oczach się cudnie odbija
entuzjazmu śląc fale z oddali

Więc nie żałuj krótkiego jej bytu
jest jak motyl co fruwa po łące
lecz nim zgaśnie, to chwilą zachwytu
wzbudzi serc i emocji tysiące

poniedziałek, 5 września 2016

Brak mocy sprawczych

Idee lotne jak ptaki
strojne w puchowe pióra
cóż, mocy sprawczych braki
lub budżetowa dziura

Jak sprawić by wzleciały
prosto w swych marzeń chmurę
każdy z nas, Syzyf mały
kamień swój taszczy pod górę

wtorek, 23 sierpnia 2016

Nie z kamieni ten szaniec

Na śmierć nie idą, którzy powinni
rzucają kości, na szańców kamienie
krwią szczerą spłyną w duszy niewinni
inni ich wiodą w unicestwienie
wszystko im jedno, kim tamci ludzie
pionki co trącą na szachownicy
ciągłe bajania o ofiar cudzie
kiedy w ich głowach, tylko nędznicy

sobota, 20 sierpnia 2016

Jesieni forpoczta

Szmer listowia, tak mroczny i chłodny
jak walizek pośpieszne szuranie
gdzie słoneczny drzew uśmiech pogodny
tuż przed snem, co do wiosny czekaniem

Drzewa płaczą z tęsknoty za latem
chyląc konar, wciąż jeszcze zielony
a za progiem już Jesień z swym batem
czeka by je pozbawić korony

Nie poradzisz, nie zmienisz natury
czasu nigdy nie chwycisz w swe dłonie
grunt by nastrój nie wygrał ponury
gdy świat w zimnych powiewach utonie

czwartek, 18 sierpnia 2016

Bumerang pogardy


Pogarda to sztylet lodowy
przebija najtwardsze pancerze
dosięgnie serca i głowy
uśmiechy ostatnie zabierze

rzucając Cię na kolana
zasypie w szarości pyle
lecz szybko zasklepi się rana
i wszystko zostanie w tyle

a ona dogoni autora
pochwyci go w czarne ramiona
bo zawsze nadchodzi pora
gdy waga zrównoważona

niedziela, 7 sierpnia 2016

Farma


- Cholera – warknął Teych, z emfazą rzucając czytnikiem o plastikowy blat biurka. Na pękniętym ekranie widoczny był tytuł nagłówka, podkreślony wielkim wykrzyknikiem i stosownym wykresem: pikującej w dół linii.
Ceny mięsa spadały drastycznie a jego przedsiębiorstwo czerpało swe zyski głównie z hodowli. Już odczuwał pierwsze skutki, w wyniku których musiał ograniczyć zakupy sprzętu. Od zeszłego sezonu potrzebował nowych transportowców, dzięki czemu mógłby skuteczniej przewozić swoje produkty.  Pewnie, że można wynająć firmę zewnętrzną, lecz świadomość, że podzieli się zyskiem z kimś obcym, dręczyła jego umęczona głowę. Wszystko do czego doszedł, zawdzięczał tylko sobie. To on zarzucił tradycję przywiązania do ziemi i jako pierwszy poszukał nowych przestrzeni dla swych hodowli. Był wizjonerem otwierającym nowe horyzonty. Dzięki tej strategii, szybko urósł w siłę, stając się jedną z najważniejszych postaci na planecie. Bez jego mięsa nie byłby możliwy rozwój przemysłu i utrzymanie armii, stacjonującej w najbardziej zapalnych punktach galaktyki. Wielkość i strategiczne rozsianie jego farm, sprawiło że każdy żołnierz miał w plecaku puszkę mięsa z nazwą Teych Corporation. Znakomite położenie i logistyka pozwalały mu utrzymać pozycję lidera, choć konkurencja zaczynała deptać mu po piętach. Przewaga uzyskana na starcie topniała, a tworzone przez innych syndykaty, coraz bardziej dawały się we znaki podczas otwartych przetargów. Teraz te spadki cen, przez które nie stać go na rozwój własnej floty. Brak nowych transportowców, mógł położyć się cieniem na jego słowności i precyzji dostaw. Bez nich zaś, ktoś mógłby podważyć pozycję korporacji. Już widział szcześliwe oblicza konkurentów, wożących jego towar po zawyżonych cenach. Niedoczekanie. Nie po to pracował na wszystko od milionów lat, żeby dopuszczać innych do stołu.
- Senter – rzucił wściekle do aktywowanego głosem holofonu. Już po chwili, przed urządzeniem zaktywował się hologram głównego dowódcy wojsk: admirała Sentera. Jego błękitnawa cera rozpromieniła się w uśmiechu.
- Teych przyjacielu, czyżby jakieś kłopoty?
- Więc już wiesz?
- Wojsko musi wiedzieć. Od tego zależy bezpieczeństwo naszych rodaków a handel mięsem jest jedną z naszych gałęzi strategicznych. Pytasz czy wiem? Oczywiście. Od dawna obserwuję spadek cen. Jestem też świadomy stanu twojej floty transportowej. - w tym miejscu admirał uważnie omiótł gabinet swymi czułkami - No cóż, właściwie to dobrze że dzwonisz, bo mam dla Ciebie pewną propozycję.
     Przedsiębiorca opadł bezradnie na fotel. Nadzieja na tanie rozwiązania upadła. Właściwie, nawet nie był zaskoczony i przewidywał taki rozwój wypadków. Rozanielony uśmiech Sentera mówił mu, że tym razem nie będzie tanio.
    Dalsza rozmowa przebiegała w atmosferze nazbyt oczywistych komplementów i podkreśleniu wzajemnego zrozumienia wobec obiektywnych trudności. Lecz w gruncie rzeczy sprowadzała się do obrzydliwej łapówki dla głównodowodzącego, w zamian za co: Wojsko miałoby przejąć część obowiązków związanych z dostawami.
     Oczywiście, mogł wynająć statki od zewnętrznych firm. Pewnie nawet tańsze. Pragmatycznie ocenił jednak, że ta korupcja opłaci mu się w dłuższej perspektywie. Płacąc innym, umacniałby ich pozycję. Decydując się na łapówkę, doprowadził do sytuacji w której rozwiązuje swoje problemy, umacniając jednocześnie własną pozycję jako głównego żywiciela wojska. Obaj dobrze na tym wyjdą.
     Płynący czas zdawał się potwierdzać te oczekiwania. Każdy kryzys kiedyś się kończy, zwłaszcza gdy w perspektywie ma się bardzo długie życie. Co więcej, wkrótce uwikłali się w wojnę międzygalaktyczną, dzięki czemu wprost z jego farm, popłynął strumień dostaw, zasilając jednocześnie opróżnione nieco konta bankowe. Jak mawiają mędrcy: Wojna nie oszczędza na wydatkach. Znajomość tej prawdy, odmieniła życie niejednego przedsiębiorcy.
     Coś, co początkowo wyglądało na niewielki konflikt, szybko przerodziło się w olbrzymią jatkę. Na szczęście wygrywali w tej potyczce, choć miało to także negatywne skutki. Spychając wroga, zapuścili się daleko na jego tereny, przez co rosły koszty aprowizacji. Widmo topniejących zapasów i wydłużonego czasu transportu, mogło przekreślić całą współpracę. Zwłaszcza, że wojsko nie mogło angażować się w dostawy w takim samym stopniu, miało bowiem własne problemy przerzucając żołnierzy i sprzęt. W miarę rozwoju działań, sytuacja stawała się coraz trudniejsza.

     Pochyleni nad biurkiem, studiowali mapy z zaznaczonymi farmami.
- Panie prezesie, admirał Senter do pana – poinformowała usłużnie sekretarka. Chwilę później zobaczył znajomą twarz. Dziś daleko jej było do uśmiechu a nerwowo poruszające się oczy, zdradzały wzburzenie.
- Teych, zdajesz sobie sprawę, że przeciągając czas dostaw, stawiasz całą naszą współpracę na ostrzu noża?
- Admirale, oczywistym jest, że nikomu, bardziej ode mnie, nie zależy na naszej współpracy. - celowo podkreślił słowo „naszej” - Jednocześnie informuję, że wraz z obecnym tu zespołem doradców, opracowaliśmy już wyjście z trudnej sytuacji.
- Mam nadzieję, że nie blefujesz. To byłoby bardzo niewskazane – rzucił poirytowany dowódca, kończąc rozmowę bez pożegnania.
   Rozejrzeli się po sobie.
- To się nijak nie uda. Nasze hodowle są za daleko. Te najbliżej zostały już przetrzebione.
- Zawsze możemy odkupić towar od konkurencji.
- Nie bądź naiwny Merd – rzucił Teych – Myślisz, że czemu Senter był tak zdenerwowany? Z pewnością sondował już możliwość zakupu od naszych konkurentów. Jeśli złożył zapytania, to nikt nie sprzeda nam swoich produktów.
- Zatem sytuacja jest patowa. Nie mamy możliwości by wywiązać się w wymaganym terminie.
- Zaraz... Jest jeszcze szansa – oczy Teycha zapłonęły nadzieją – Muszę to sprawdzić.
Siadł do komputera, nerwowo przetrząsając zapiski. Szukał tych najstarszych. Wreszcie z uśmiechem udostępnił wszystkim mapę z zaznaczoną pozycją.
- Większości z Was nie było wówczas w firmie. - zaczał prezes - Kilka milionów lat temu, współpracowałem z Unią Wolnych Planet, z którą aktualnie walczymy. Efektem było założenie kilku farm na ich terytoriach. Dość szybko wycofałem się z tych przedsięwzięć, z powodu małej opłacalności inwestycji. Planety na których zakładaliśmy hodowle, były zbyt daleko od nas, a zbyt miejscowy nie wchodził w grę.
- Dlaczego? Przecież można było sprzedawac to na rynku lokalnym?
- No cóż, chodzi o to, że członkowie Unii nie podzielają naszych obyczajów żywieniowych. Wyznają inne zasady, które zadecydowały o zaniechaniu inwestycji. Tym niemniej, jest niewielka nadzieja, że farmy jeszcze istnieją. Usytuowano je bowiem na peryferiach układu. To nasza jedyna szansa na wyjście z twarzą.

   Wkrótce cały sprzęt i specjaliści zostali skierowani na wyznaczoną planetę. Jeśli cokolwiek przetrwało z jego inwestycji, to będzie potrzebował wszystkich. Każdy hodowca wie, jak łatwo dochodzi do zdziczenia trzody. Całkiem możliwe, że zwierzeta będą się bronić, lub trzeba je będzie ścigać na dużej powierzchni. Choć zawsze zakładał stada na odizolowanych kontynentach, to jednak niekiedy udało się jakieś sztuce przedostać przez wody lub góry. Tu nie zagladali od dawna.

   To co zastali na miejscu zszokowało ich. Błękitna planeta, widoczna na ekranie, zmieniła się nie do poznania. Przez ruchy tektoniczne i zmianę układu lądów, uporządkowana wcześniej hodowla, rozpełzła się po całym globie. Lecz nie to wprowadziło ich w osłupienie. Wszędzie wyrastały budowle. Odblask świateł i elektryczności był widoczny z orbity. Tego się nie spodziewał. Zwięrzęta założyły zaawansowaną cywilizację techniczną. Nie mogły się z nimi równać, jednak bezpośrednie starcie nie wchodziło w grę. Trwałoby bowiem zbyt długo i przyniosłoby straty na które nie mogli sobie pozwolić. Tu trzeba było sposobu.
Dość szybko opracował plan, do którego realizacji przeznaczył cztery jednostki. Pierwsza miała zaatakować i wywołać zamieszanie. Druga zatruć żywność i rezerwuary wody pitnej. Trzecia wypatrywać obszarów wymęczonych głodem i zgłaszać je czwartej, która przylatywała by dokończyć dzieła, szlachtując osłabione sztuki.
    Dzięki koordynacji działań, wszystko udało się perfekcyjnie. Choć trwało to dłużej niżby chciał, to jednak udało się wysłać transporty w ostatnim możliwym terminie. Wkrótce zawarto rozejm a on mógł podliczyć swoje zyski. W sumie, obok admirała Sentera, był największym zwycięzcą tej absurdalnej wojny.
    Tylko jedna rzecz nie dawała mu spokoju: Wspomnienie rzezi na zdziczałej planecie. Nie mógł uwierzyć na jaki stopień potrafiła się wspiąć porzucona hodowla. Wydawało się to niemożliwe, wobec krótkiego życia, wynoszącego zaledwie kilkadziesiąt obrotów wokół gwiazdy. Zmieniło się wszystko w co dotychczas wierzył, potwierdzając to co usłyszał dawno temu od potencjalnych odbiorców z Unii Wolnych Planet: Nie godzi się hodować gatunków, które mają intelekt.
     W jego świecie, takiego mięsa poszukiwano najbardziej. Tu wzgardzono nim, jak wtedy myślał: bezpodstawnie. Teraz nie był już taki pewien. Choć wmawiał sobie, ze to tylko biznes, to jednak pamiętał przetłumaczony tekst, dotyczący końca świata który zniszczył. Jakże trafny w swej kolejności: Wojna. Zaraza. Głód. Śmierć...