niedziela, 31 stycznia 2016

Imię żywiołu


Żywioł ma imię swoje
Jak każdy się nazywa
Targa emocji podwoje
Kiedy forpoczta przybywa

Żywioł się karmi uczuciem
Radością, uśmiechem, smutkiem
Czasem serca ukłuciem
Piosnką pod wódki malutkie

Tańczy melancholijne tango
Albo i dla odmiany
W pełne żywiołów mambo
Pędzi jak opętany

Pośród hipostaz jego
Człek jasny mieszka sobie
Ty nim jesteś kolego
Bo żywioł drzemie w Tobie

sobota, 30 stycznia 2016

Kreator




     Zimne światło sączyło się przez umęczone powieki, brutalnie kłując źrenice. Ziąb szpitalnej sali przenikał do kości, ostrymi jak igiełki ukłuciami męczył skrępowane członki. Zimny stół parzył w plecy a wszechogarniająca zieleń płytek nie niosła ukojenia napiętych jak postronki nerwów. Rząd anonimowych twarzy przesłoniętych chirurgicznymi maskami. Jedna, druga, piąta.. Po siódmej przestał liczyć. Niby jakie to ma znaczenie? Wiedział, że ich pozorna obojętność i brak mimiki to tylko poza. Zdenerwowane spojrzenia demaskowały tę maskaradę pewności, niewiarygodną niczym serialowa rola podrzędnego aktorzyny. Choć wszystko wokół emanowało zawodowym profesjonalizmem, to jednak każde oczy i ręce w tej sali drżały z podniecenia. Nie mogąc się doczekać, aż wszystko wokół zatańczy zgodnie z wcześniej rozpisaną partyturą.

      Ukłucia nawet nie poczuł. Minie kilkanaście minut nim zastrzyk zacznie działać. Sporo czasu w którym powoli tężeć będą mięśnie, a stopniowy bezwład ogarnie także mózg, źródło tego kim był i zapisem wszystkiego co potrafił. Skrępowany pasami nie miał najmniejszych szans by stawić jakikolwiek opór. Przegrał i miał tego świadomość. Oni tryumfowali, choć jeszcze nie docierało do nich jak bardzo. Może nigdy się nie dowiedzą. Tak byłoby lepiej. Wszystko w tym chłodnym, pozbawionym okien i aseptycznym pomieszczeniu, czekało tylko na niego. Spojrzał na stolik z instrumentami. Blask stali hipnotyzował i przerażał. Już za chwilę zmieni swój połyskliwy kolor. Instrumenty zanurzą się w nim z cichym pluskiem, wydobywając jego najgłębsze sekrety. Wciąż ma jeszcze trochę czasu.

     Pierwsze zdrętwiały palce u nóg. Początkowo zabawnie pęczniały, jakby ich miejsce było gdzie indziej. Tracił nad nimi władzę. Widział jak poruszają się, choć zupełnie ich nie czuł. Lęk pojawił się gdy nie był już w stanie zmusić ich do czegokolwiek. Niepokój narastał przeradzając się w suchą duszność. Uspokój się. Oddychaj. Nie panikuj, jeszcze możesz oddychać. Nie jest tak źle. Nieco spokojniejszy spojrzał na swoje szare stopy. Żaden z ośmiu palców nie należał do niego. Walczył o każdy centymetr swojego ciała, lecz najwyraźniej przegrywał.

     Pamiętał gdy pierwszy raz pojawił się na tej planecie. Niepozorna, jakby nieco abstrakcyjna, niebieska kula. Zadupia jakiejkolwiek cywilizacji. Dom ludzi – Ziemia. Wówczas nawet ich nie było. A dziś? Dumnie kręcą się wokół jego stołu. Badacze jemu równi. Kto by pomyślał? Jeszcze chwilę temu z trudem zbierali pożywienie i sami się nim stawali. Choć brak im naturalnych predyspozycji, to jednak przemienili się w najgroźniejszych łowców. On zaś stał ich ostatnim łupem. A jednak nie porzucił ich gdy ujrzał tę pierwotną i dziką, niemal zwierzęcą naturę. Nie opuścił, choć brak nadziei wrzeszczał by odleciał stąd jak najprędzej. Czekał i obserwował. Dzięki temu zobaczył jak powoli i mozolnie kojarzą fakty. Jak przemieniają się fizycznie i duchowo. Pierwsze społeczności, narzędzia, zasady. Nawet ten błyszczący skalpel miał swój początek w zamierzchłej przeszłości. Choć technologie jego wykonania były zaawansowane, to w istocie był dzieckiem pierwszego krzemiennego skrobaka. Nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak wielką radość wywołały w nim ich prymitywne malowidła i pierwociny sztuki. Tak, wtedy zaczął w nich wierzyć. Artyzm, najwyraźniejszy symptom ich inteligencji w którą tak bardzo powątpiewał, dała mu ocean nadziei. Wówczas postanowił się z nimi podzielić swoją dyskretną obecnością. Inspirował i kierunkował ich myślenie. Nim zdążył pojąć, wszystko przyśpieszyło i zaczęli tworzyć kulty. To go prawdziwie zaskoczyło..

    Stuknięcie. Bardziej je usłyszał niż poczuł. Kolejne ukłucie paniki, gdy okazało się że uderzenie młoteczka ląduje rytmicznie na jego kolanie. Nie był już w stanie zareagować, nie czując go zupełnie. Podobnie igieł wkłutych w udo i podbrzusze. Wszystko nabierało rozpędu. Pierwsze zawroty głowy nie zmąciły jeszcze jego myśli. Znów odpłynął w przeszłość.

      Kulty, tak to był przełom. Zupełnie się tego nie spodziewał. Ba, nie mógł sobie wyjaśnić skąd się to wzięło. W jaki sposób zakiełkowała w nich myśl o opiekuńczych bóstwach? Nie potrafił odnieść tego do niczego co mu znane. Całkowita nowość i twórczość własna istot, które jeszcze niedawno biegały przygarbione, kryjące się po jaskiniach przed drapieżnikami. Pozornie bezsensowna wiara jednoczyła ich jednak, motywując do rzeczy wielkich. Megality, świątynie, piramidy, posągi, to wszystko dzięki wierze w coś co niewidoczne i niezrozumiałe. Ciekawy wątek ich drogi do cywilizacji technicznej. Czy bez swoich bóstw byliby tym kim są dziś? Najbardziej zastanawiało go, że podobieństwa występowały w każdym miejscu tej planety, choć kontakty były tak bardzo utrudnione.

      A później nastały czasy krwi. Brutalne i nieludzkie. Coś co początkowo ich pchało do przodu i sprzyjało identyfikacji społecznej, nagle kazało im zabijać się wzajemnie. Najbliższy sąsiad nie był im już podobny i miły. Coraz bardziej się różnili. Inny ubiór, język, obyczaje, wierzenia, lecz wciąż ta sama nienawiść wobec inności. Im bardziej chcieli się odróżniać, tym bardziej podobni się stawali. Przerażało go to obserwowanie, lecz fascynacja tym co widział nie pozwalała tego przerwać. Wszystko było dla niego nowe i intrygujące.

     Niekiedy pojawiały się też iskry nadziei w postaci wielkich inicjatyw. Sztuka i stały rozwój naukowy pozwalały wierzyć w lepszą przyszłość. Bliscy mu byli wielcy filozofowie i pisarze odkrywający tajniki ludzkich dusz. Z przyjemnością zagłębiał się w lekturę ich dzieł. Czerpał z niej wiedzę której nie można było zdobyć samą obserwacją. Z każdą chwilą coraz bardziej się z nimi identyfikował, choć wielu zachowań wciąż nie akceptował. Potrafili go zaskakiwać, zachowując jednocześnie tę swoją pierwotną zwierzęcość. Bliscy mu i dalecy jak galaktyki.

      Lecz dni krwi minęły. Choć wciąż szykowali się do wojen, to ich czas nieubłaganie się kończył. Wystarczyły już same groźne miny i zbrojenie się. Pojawiło się zrozumienie z czym wiążą się konflikty zaawansowanych technicznie cywilizacji. Ujarzmili potęgi żywiołów i siłę atomu. Sięgnęli w kosmos i chcieli więcej. Boleśnie odczuwali ogrom przestrzeni wszechświata i przytłaczające poczucie samotności w nim. Wysyłali satelity w nadziei na kontakt z innymi rasami, coś co on sam także niegdyś czynił. Stali mu się bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej.

      Z kolejnym oddechem zabrakło mu powietrza. Rozpaczliwie, choć bezskutecznie starał się je złapać. Świat utonął w czerni. Stracił wzrok, to już nie potrwa długo. Otumaniony umysł miał coraz większe problemy z systematyzacją czasów i zdarzeń. Co po czym? Kto pierwszy a kto następny? Nikt się nie dowie. Za chwilę wydrą mu jego ostatnią tajemnicę i nic już nie będzie jak dawniej. Klatka piersiowa zapadła się w daremnych i rozpaczliwych dążeniach do kolejnego, być może ostatniego haustu tlenu. Poddał się. W mętniejących i niewidomych oczach zatlił się ostatni ognik intelektu. Przypomniał sobie początek, pierwszy dzień w którym z własnych komórek i swoją siłą woli, zapragnął stworzyć istotę rozumną. Jakże wielkim rozczarowaniem był ten proces. Długo bił się z sobą samym.. Miał ochotę go zgładzić, by ukryć że zamiast wielkich natchnionych umysłów stworzył dzikie, bezrozumne zwierzęta. A jednak pełen uczuć twórcy nie potrafił ich wygubić. Z czasem rozczarowanie zrodziło nadzieję. Teraz gdy jego własne dzieci uśmierciły go w poszukiwaniu prawdy.. Paradoksalnie poczuł dumę.. Już po wszechczasy będą jego. Tak ostatni oddech był wypełniony dumą. Czas się skończył.. Jemu podobni są.

       Szczegółowy raport z sekcji zwłok osobnika pozaziemskiej cywilizacji wylądował na ciemnym blacie dębowego biurka. Obiekt okazał się bardziej zbliżony ludziom niż się spodziewano. Niemal wszystkie geny odpowiadały ich własnym, choć nieco odmienny wygląd sugerował zupełną obcość. Ciało było niewiarygodnie stare. Choć nie udało się ustalić ostatecznego wieku biologicznego, z pewnością miało co najmniej kilka tysięcy lat. Zajmą się tym szczegółowiej. Przy tak wielkiej bliskości organicznej, rodzi się nadzieja na przezwyciężenie śmierci i starości. Być może ludzkość stanie się podobna bogom?

      A jednak badacz miał poczucie rozczarowania. Największa zagadka pozostała niewyjaśniona. Nadal nie miał pojęcia, jak obiekt tworzył rozmaite rzeczy z fragmentów materii, sprawiał, że ożywały. Jak zmuszał do uległości sztywne prawa chemii i fizyki. Sekcja była ostatnią szansą na zdobycie tej wiedzy. Nie można było go dalej trzymać w zamknięciu. Z takimi zdolnościami był niezwykle niebezpieczny. Prawdę mówiąc nie pojmował dlaczego nie użył ich by ich pozabijać i uwolnić się. Co go powstrzymało? Świat jest nieodgadniony..

       Młody laborant czytał raport z wypiekami na twarzy. Czy to możliwe żeby nie zauważyli tej drobnej anomalii w badanym mózgu? Do tych badań nie potrzeba dużego laboratorium i wielkich środków. Oby się nie zorientowali. Będzie mógł wszystko. Będzie Kreatorem..

piątek, 29 stycznia 2016

Co lubię z jesieni?


Liści szelest.. gdy suche jeszcze
Zanim jesienne je lizną deszcze
Kołdra utkana z czerwieni i złota
Słońca promieni ostatnia tęsknota
Lekkość spokoju i wyciszenia
Wszystko przed zimą nastrój swój zmienia
Ostatnia feeria koloru i smaku
Szykuj do lotu się letni ptaku
Wkrótce to piękno w śniegu utonie
Zamknie przyrodę w puchowe dłonie

Moja modlitwa


na niebo i chmury
ostrzę swe pazury
na cielesne uciechy
na tańce i grzechy


na uśmiechów rzeki
na świat tak daleki
na tulenie o poranku
na wilgotnym ganku


na fortuny trzosy
na lepsze swe losy
na zachwyty publiki
dla mojej liryki


na wiele jeszcze rzeczy
co były i nie były
daj mi trochę siły
spraw by się spełniły

czwartek, 28 stycznia 2016

Lancelot


      Autobus kołysał się na boki, jak biodra leciwej Kubanki. Przyglądał się światu, siedząc w wytartym fotelu, który niejedno już przeżył. Przez brudne i szare okno, zdobione rysami jakiegoś artysty z plemienia wandalów, rzeczywistość traciła swą zwyczajną wyrazistość. W sumie tak było lepiej. Banalne, upstrzone śmieciami ulice mogły tylko zyskać na braku ostrości. Obserwowanie było równie monotonne jak czekający go rozkład dnia. Pobudka, śniadanie, mycie, autobus, kombinezon. Tak do siedemnastej. Później zakupy, ponownie autobus, kolacja. Samotny wieczór nie jawił się wystarczająco atrakcyjnie by go wyczekiwać. Odmiana, oto czego mu trzeba. Przygoda, miłość, pasja. Zamiast tego ma ten cholerny autobus i kanapki z serem w plastykowej reklamówce. Oto jego prawda. Wehikuł banalności śmierdzący potem, uryną i niedopranymi ubraniami. Trajkoczące o chorobach staruszki i znudzeni codziennością współpasażerowie. Czy to mu pisane?

      Pejzaż za oknem, rozmazany przez ruch pojazdu był w sumie barwniejszy niż jego życie. Przez chwilę zaczepił wzrokiem o fragment sparciałej uszczelki okiennej, pływający w uwięzionej między szybami wodzie. W miejscu, któremu pisana była próżnia tańczy sobie kawałek gumy. Żałosna namiastka ryby w tym błazeńskim akwarium. W górze zaparowana szyba, starająca się imitować pierzaste cumulusy. Rozbawiło go to porównanie. Wszechświat we wszechświecie. Wszędzie w górę i w dół wszechświaty.


      Obserwacja skracała czas podróży, której nie można przecież nazwać przyjemną. Okno dawało mu też alibi. Nie musiał patrzeć w zmęczone i szare twarze, na których wymalowane było to samo życiowe rozczarowanie.

   Kolejny przystanek, inne osoby. Nieliczni o tej porze pasażerowie rozpierzchli się w poszukiwaniu samotnych miejsc. Interesujące, że choć człowiek jest ponoć istotą społeczną łaknącą kontaktu z innymi, to jednak w pustawym autobusie zawsze wybierze samotność. Siadamy obok siebie z musu. Odwracamy wzrok, jakby przepraszając za naruszenie tej świętej ściany nietykalności. Już miał zastosować się do prawa i porzucić leniwą lustrację, gdy ujrzał Ją. Wsiadała po schodkach bez żadnej aktorskiej ostentacji. Krok, krok, kolejny. Rozejrzała się szybko, wybierając kierunek. Siadła tyłem do kierowcy, dzięki czemu mógł się jej przyjrzeć. Niewysoka, szczupła, opięte dżinsy i błękitny sweterek, który wnikliwsze oko cieszył przyjemnymi krągłościami . Wcięcie w talii i szersze biodra. Siedziała odwrócona w stronę okna, zgodnie z obowiązującym prawem komunikacji miejskiej. Długie, mysie włosy kryły twarz, którą widział jedynie jako odbicie w szklanej tafli. Była młoda, stanowczo za młoda. Zgadywał, że osiemnastoletnia. Poczuł ukłucie zazdrości, że jego czas już minął. Bezpowrotnie zmarnował go w jej wieku. Nawet nie wiemy kiedy przemijamy. Po prostu budzisz się jak co dzień, a czas dawno odszedł. Nigdy nie czeka aż zechcemy zeń korzystać.

       Za długo się przygląda naruszając tabu. Odwróciła się tylko na moment, lecz zdążył uchwycić jej spojrzenie. Lekko rozmarzone, nieobecne, skryte za eteryczną mgiełką. Wspaniałe w swej zmysłowości. Ile by dał by odbijać się w nim bezwstydnie.

       Z pożądaniem zjawiło się zażenowanie. Przecież to jeszcze dziecko, jak w ogóle mógł to sobie wyobrażać. A jednak wciąż trwało. W sumie dlaczego nie? Przecież dobrze się trzyma. Nie można pogodzić się z czasem. Stanie mu okoniem szarpiąc okruchy młodości. Znów odwrócił się w stronę okna. Tym razem jednak skrócił swój wzrok, sycąc się prowizorycznym lustrem. Przez ułamek sekundy ujrzał siebie, jakże odległego od własnych wyobrażeń. Przetłuszczone, rzadkie włosy. Zbyt wyraźne zakola i brzuch przelewający się przez tamę paska spodni. Niedbale ogolona twarz i ciemne obwódki znużonych samotnością powiek. To on, czy zniekształcenie? Oko litościwie skróciło kąt i wróciło do obserwacji. Nie tylko wygląd przecież. Mógłby uwieść ją intelektem, szarmanckością, zostać jej bohaterem. Jak na ironię pretekstu brak. Przydałby się teraz jakiś rozwydrzony gówniarz, zaczepiający bezbronne panienki. Stanąłby wówczas w jej obronie. Jak autobusowy Lancelot. Miałby szansę. Być może ostatni błysk w szarości. Wstrętny spokój, przecież niemal codziennie coś takiego się zdarza. Dlaczego nie dziś?

     Znów tryumfujące ukłucia obrzydzenia do samego siebie. Żaden z ciebie bohater, szydziły. Podstarzały i tchórzliwy podglądacz. Zbyt lękliwy by po prostu spojrzeć i zagadać. Bohaterstwa mu się zachciewa.

Kolejny przystanek, nowi ludzie.
      W zasadzie pogodził się z obrzydzeniem do samego siebie, gdy zauważył łysego osiłka o kwadratowej szczęce. Również przyglądał się wpatrzonej w szybę dziewczynie. Pasażerowie skasowali bilety, zajmując przypisane im samotne siedziska. Ruszyli. Łysy nie przestając się przyglądać wstał i zaczął iść w jej kierunku. Czyżby to był ten moment? Nie mógł uwierzyć w swą szczęśliwą gwiazdę. Wolałby oczywiście nastoletniego chuligana, niż wielkiego jak góra draba. Gość wyglądał jak komandos, więc jego szanse w starciu malały niemalże do zera. Lecz jakieś przecież są.

     Targające nim emocje napięły nienawykłe do tego mięśnie. Z każdym krokiem strach i nadzieja brały się mocniej za bary. Oczyma wyobraźni widział już swój cios lądujący na jego kanciastym podbródku i podcięcie nóg, po którym Goliat osunie się na ziemię. A jednak nie poruszył się gdy tamten podszedł do dziewczyny. Wyciągnął legitymację kanara i matowym głosem poprosił o bilet. Odpowiedziała, że ma sieciówkę i zdecydowanym ruchem sięgnęła do torby. Ręka szukająca dokumentu, z każdą chwilą zdradzała coraz większą nerwowość. Kontroler lekko się przesunął, uniemożliwiając jej ewentualną ucieczkę. Inni pasażerowie przypatrywali się z nachalną ciekawością. Ktoś przesunął się w drugi koniec pojazdu, szukając zapewne czasu by ewakuować się na kolejnym przystanku.

     Jej niepokój sprawiał, że łysol stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Cedząc złośliwe komentarze, sycił się jej obawą.
Widząc to podjął decyzję by ją obronić. Teraz, właśnie w tej chwili może zostać jej wybawicielem. Mięśnie napięte jak postronki, zaczęły mu kamienieć. Serce biło jak oszalałe, ustępując jedynie natłokowi myśli. Na zmianę wzywały go do działania i nakazywały mu pozostać na miejscu. Chciał krzyknąć w stronę kanara, lecz usta poruszyły się bezgłośnie. Zdecydowany, pokonał strach i chwycił oparcie fotela przed nim. Choć nogi odmawiały posłuszeństwa to lekko uniósł pośladki. Z zaciśniętymi zębami zwrócił się w stronę draba, trącając przepełniony śmietnik. Nie widział spadającego na podłogę ogryzka. Gdy oporna stopa wykonała pierwszy krok, twarz dziewczyny wypogodziła się a dłoń w geście zwycięstwa wyciągnęła z dna torby bilet miesięczny. Kontroler przyjrzał mu się badawczo i zwrócił z rozczarowaniem. Opadł na swoje siedzenie. Na przemian czując ulgę i zawód, starał się uspokoić skołatane serce.
     Wysiadła na najbliższym przystanku. Odprowadził ją wzrokiem. Mógł być bohaterem, gdyby okoliczności sprzyjały. Bez żalu, zrobił co mógł. Najwidoczniej nie było mu dane. Wrócił do obserwacji świata, przesuwającego się za brudnym, porysowanym oknem. Był taki sam jak przedtem. Szare ulice spoconych, szarych ludzi..


Może kiedyś? Jeszcze będzie Lancelotem.