czwartek, 28 kwietnia 2016

Nocna żegluga

Nim na powiek ciemną ścianę
Znów Morfeusz cicho wkroczy
Zanim w światy malowane
Lekko spłyną moje oczy

Wyruszając w senne morze
Za busolę mam marzenia
Umysł swój na noc otworzę
Zamknę z chwilą przebudzenia


niedziela, 24 kwietnia 2016

Obwarzanek - Kreator II


      Półmrok gabinetu, rozświetlał jedynie hologram notatnika. Do klasycznego dębowego biurka bardziej pasowałaby teczka z dokumentami, jednak papieru już nikt nie używał. Profesor był jednym z niewielu ludzi którzy go jeszcze pamiętali. Władza skupiona w jego rękach, pozwalała mu żyć długo i dostatnio. Mógł sobie pozwolić na fanaberie, takie jak gabinet w starym stylu, ściany wyłożone angielską boazerią, meble z prawdziwego drewna, miękkie dywany z naturalnych tkanin. Wszystko to mogłoby z powodzeniem służyć jako ekspozycja muzealna. Jedynym elementem współczesności, był właśnie ów hologram, który przykuwał uwagę oglądającego. Zawierała się w nim informacja mogąca odmienić cały, znany ludziom świat. Rozterka czy ją ujawnić, nie była z gatunku problemów dnia codziennego: W czym wyjść, kogo kochać, co na obiad. Uderzała bowiem w samą podstawę dotychczasowej wiedzy.
       Dylemat, to słowo które towarzyszyło mu od początku jego przemiany. Od momentu w którym w wynikach sekcji Obcego, dostrzegł coś co umknęło pozostałym. Już wówczas musiał wybrać: Ujawnić odkrycie czy zachować je tylko dla siebie. Wybrał to drugie rozwiązanie. Wiedza która zdobył, była zbyt potężna by oddać ją w przypadkowe ręce. Obcy był praktycznie wszechmocny w swoich możliwościach. Profesor podążył w jego ślady zwiększając własne możliwości w sposób niewyobrażalny. Szybko stał się popularny i poważany. Stopniowo rozszerzał swoje wpływy. Łatwość z jaką przejął władzę we własnym kraju, zaskoczyła również jego. To co poznał i wykorzystał w praktyce, w krótkim czasie pozwoliło jego państwu wybić się ponad inne. Z każdym rokiem i następną popularną, mądrą decyzją, powiększało się grono jego sprzymierzeńców. Pod jego przewodnictwem kraje zaczęły się łączyć a dobrobyt i rozwój szły w parze z coraz lepszym życiem zwykłych ludzi. Postęp technologiczny który temu towarzyszył był niepojęty. Miał mnóstwo czasu by na to zapracować, zwykłe prawa śmierci i starości nie dotyczyły go. Był długowieczny, niemal nieśmiertelny. Podobnie jak Obcy któremu skradł jego sekrety. Choć tu i ówdzie powstawały miejsca kultu osoby profesora, odrzucał je jako śmieszne i zabraniał takich praktyk. Podobnie odrzucał tytuły cesarskie czy imperatorskie, nadal posługując się jedynie stopniem naukowym. Nie przeszkadzało mu to jednak w sprawowaniu władzy, którą śmiało można by nazwać oświeconym absolutyzmem.
       Niemal nie zauważał jak zmienia się każdego dnia. Wpływy które z początku rozszerzał tylko szacunkiem i wiedzą, rosły później także dzięki sile. W imię wyższego dobra, nie wahał się jej użyć by złamać karki niepokornym. Wkrótce zniknęły ostatnie źródła oporu i świat rozpłynął się w pokoju. Zanikły dawne podziały a świadomości różnic etnicznych okazyway się wartością a nie powodem do walk. Ziemia stała się oazą szczęśliwych ludzi.
       W takim raju, jego twórca poczuł się samotny i pozbawiony zajęcia. Nie potrafił się cieszyć i przyjaźnić z ludźmi. Spotkania z nimi nie były satysfakcjonujące, wszak w każdej chwili mógł im narzucić własną wolę a oni poddańczo jej ulegali. Nie byli dla niego partnerem do dyskusji. Choć od jego przemiany upłynęły stulecia, wciąż pamiętał o jej źródle. Czy zbadany przez niego osobnik był jedyny we wszechświecie, tak jak on jest wyjątkowy pośród ludzi? Czy gdzieś w przestrzeni jest ojczyzna z której pochodzi jego wiedza? Przecież tam mogą być inni, jemu podobni.
Przed poszukiwaniami nie powstrzymała go świadomość, że jeszcze mu nie dorównuje i spotkanie z jemu podobnymi istotami, może być potencjalnie niebezpieczne. Roiła mu się wizja, że zostanie przyjęty przez nich i nauczony jak korzystać ze stale rozszerzających się możliwości. Znów mógłby poczuć sens rozmowy, rozrywki intelektualnej z kimś kto nie stoi niżej. Z kimś zupełnie od niego niezależnym. Jakże mu tego brakowało. Tak, dla tego uczucia warto zaryzykować wszystko co zbudował.
       Każdego dnia sondy i pojazdy wyruszały w nieznaną i niezmierzoną otchłań kosmosu. Nowe możliwości i rozwój technologii, pozwalały na poszerzanie wiedzy jak nigdy wcześniej. Statki przemierzały przestrzeń z prędkościami nie nazywanymi wcześniej przez naukę. Na jego dębowe biurko spływały lawiny raportów i komunikatów. Z rzadka zawierały coś interesującego. Zazwyczaj zaznaczały nowe układy, planety zdolne ugościć ludzkość i wesprzeć ją swoimi zasobami. Niosły wiedzę o nowych gatunkach zwierząt i prymitywnych społeczeństwach, niezdolnych jeszcze do wykonania kroku w przestrzeń wszechświata. Póki co ani śladu kogoś zbliżonego do owego Obcego.
       Teraz na jego biurku leżało się coś, czego istnienia nie przypuszczał. Coś co mogło zmienić całkowicie postrzeganie świata i postawić granice jego własnym możliwościom.
        Ze zdziwieniem patrzył na schemat który się przed nim wyświetlił, wedle najnowszego odkrycia był to kształt wszechświata. W tym oto momencie upadała całkowicie wiedza o jego nieskończoności. Obraz który widział przypominał obwarzanek. Zupełnie jakby ktoś połączył końcami prosty odcinek rurki i zamknął wszystko w jej wnętrzu. Ów kształt sprawiał, że wszystkie wysyłane w przestrzeń sondy, wcześniej czy później zbliżały sie do miejsca z którego startowały. Mogły lecieć krócej gdy wybrały drogę węższą stroną obwarzanka, lub dłużej gdy udały się w jego szerszą stronę. Mogły nie trafić dokładnie w to samo miejsce, lecz wcześniej czy później skazane były na powrót w jego pobliże.
        Postawienie tamy rodzącym się możliwościom, wypełniło jego umysł smutkiem. Wszystko ma swój początek i koniec, tak mawiano w czasach gdy zrodził się jako człowiek. Kiedy stał się Kreatorem, porzucił stare maksymy. Każdego dnia przesuwała się bowiem granica tego co znane. Teraz kres możliwości poznawczych był bardzo wyraźny. Co więcej, raport bardzo pesymistycznie przedstawiał przyszłość świata. Niepokojące były chwilowe utraty dryfującej w nim energii. Wedle jednej z hipotez ich czas się po prostu kończył. Czarne scenariusze zakładały, że dość szybko pojawią się rozbłyski wyładowań a wkrótce po nich całość zacznie obumierać. Nikt nie wie czy będzie to proces powolny czy drastyczny. O ironio, zamiast dalszej wiedzy znalazł więc kres wszystkiego co znane.

       Czas uciekał. Wobec pojawiających się na niebie rozbłysków i coraz częstszych drgań Ziemi, nie dało się sprawy utrzymać w tajemnicy. W specjalnym orędziu ogłoszono istotę problemu, wzywając do zachowania spokoju. Na nic zdały się apele i zapewnienia o rychłym rozwiązaniu. Świat opanował chaos. Ujawniły się wszelkie złe emocje, pozostające dotąd w ukryciu. Plądrowanie i gwałty stały się porządkiem dziennym. W swoim izolowanym gabinecie, profesor był od tego najdalej jak się da. Z szaleńczą pasją nieograniczonych niemal możliwości, rzucił się w wir pracy mającej na celu znalezienie ratunku. Doszedł do najprostszego wniosku, że granica znanego im wszechświata, nie może być ostatecznym limesem, lecz prawdopodobnie problem musi pochodzić spoza niej. Za owym krańcem musi być coś jeszcze. Wystarczy dotrzeć do sedna, a ich świat zostanie uratowany. Rozważania nad sposobem ocalenia przerwało połączenie

- Panie Profesorze. Niestety, zaczęło się. Całość zanika. Z każda minutą tracimy kontakt z kolejnymi załogami i nadajnikami w głębokiej przestrzeni.
- Rozumiem. Jak długo to może potrwać?
- Trudno powiedzieć, ale wygląda na to, że raczej niedługo.
Przerwał połączenie i zapadł się w fotelu. Siedząc z kieliszkiem ulubionego wina, poczuł się bezsilny jak nigdy wcześniej. Na nic cała skradziona wiedza. Na nic zaprzęgnięta w imię własnych ambicji ludzkość. Wszystko zakończy się tu i teraz. Nie dano mu szansy poznania źródła owej nadnaturalnej mocy. Nie pozna już nikogo niezależnego od siebie i jemu równego.
Ściany zadrżały niepokojąco i wpadły w stałą wibrację. Powietrze wokół gęstniało ciemnością. Nie panikował. Pozostał w swoim fotelu, przełykając ostatni łyk wybornego Calel. Świat wokół zamrugał i zniknął z cichym pyknięciem, dźwiękiem strzelającego korka elektrycznego. A później…

Nie, nie było już żadnego później..

       Oren usiadł zmartwiony. Jego szare oblicze było smutne a w wielkich, czarnych i pozbawionych powiek oczach widać było żal. To była jego ulubiona lampa. Na nic zdało się potrząsanie i postukiwanie. Po prostu z jakiejś niejasnej przyczyny przestała świecić. Przyjrzał się jej dokładnie. Wyglądała jak obwarzanek. Jak prosta rurka, którą ktoś połączył końcami. Była bardzo designerska w kształcie i podobno zbudowano ją z materii żywej. Jakieś bakterie sprawiały, że świeciła wciąż wspaniałym, barwnym blaskiem. Niedawno w obudowie pojawiło się pęknięcie, przez które prawdopodobnie wyciekała jej energia. Coraz częściej obserwował dziwaczne rozbłyski, które wróżyły bliski kres funkcjonalności urządzenia. Cóż, szkoda. Trzeba będzie rozejrzeć się za nową lampką by wypełnić jakoś pusty kąt…

niedziela, 17 kwietnia 2016

Cisza


       Cisza. Dlaczego nie kochamy ciszy? Spokoju wylewającego się z każdej szczeliny. Do cna przesiąknięci hałasem, spaliną, drżeniem ścian, boimy się tego braku dźwięku, tak jak lękamy się nieistnienia. Być może w naszej świadomości są to rzeczy tożsame. Toteż, włączamy telewizory, których od dawna nie oglądamy. Byle coś gadało, łamiąc kark obawie. Niech rozświetla mrok wieczornych domostw, odpędzając atawistyczny strach przed ciemnością. I tak trwamy pośród rwetesu, nigdy nie mamy czasu na wsłuchanie się w ciszę.
        A ona nigdy nie jest bezdźwięczna. Wystarczy ledwie chwila, by usłyszeć, odkryć kolejne kaskady i warstwy dźwięków. Jak w muzyce, gdzie najpierw słychać głos wokalisty i podkład syntezatora. Ostre łupanie wybija się ponad melodię. Lecz ona też jest. Przedzierając się przez morze, słyszymy perkusję. Później okazuję się, że jest tam jakaś trąbka. I tak rozbija się ta struktura na pojedyncze instrumenty. Objawia się skryta za szklaną ścianą pozorów, którą tak rzadko przekraczamy.
       Z ciszą jest podobnie. Gdy siadamy w ciemnym pokoju, jest przerażająco pusto i milcząco. Lecz po chwili słyszymy. Budynki żyją naszym światem, nami, ludźmi, sprzętami, skrzypiącymi schodami. Nie ma świata bezdźwięcznego. Za każdym szeptem i powiewem wiatru, czai się jakiś odgłos i coś co go wywołało. Jakaś praprzyczyna, również dźwięczna. Tylko trzeba mieć czas. A my nie mamy. Pędzimy z jednej gonitwy w drugą: Nie spóźnić się do pracy, zdążyć przed czerwonym światłem, oddać na czas raport, wyjechać zanim inni ruszą na drogę. Zrobić zakupy i obiad, nim dzieci stana się głodne. Wreszcie, gdy wieczór i ciemność, mamy czas. Wielkie słowo, mamy ledwie chwilę dla siebie. I boimy się tego momentu. Lękamy, że podskórny niepokój zatryumfuje nad naszym poukładanym planem. Że z owej rozedrganej obawy, wyewoluuje myśl, co rozbije ułudę i spokój. Może trzeba będzie budować? A my nie mamy czasu. Tylko te chwile są nasze. Toteż włączamy telewizor i on gra. Co oglądamy? Nic. Ile razy słyszeliście: Nie ma nic ciekawego. Przecież to prawda, tam rzeczywiście rzadko jest coś interesującego. Mało kto zwróci uwagę, iż odbiornik zabiera nam ostatnie chwile naszego czasu.
        Lepiej do lasu, nad rzekę, jezioro. Lecz tam częka na nas cisza, a wraz z nią myślenie. A my bardzo nie lubimy wytężać głowy i zadawać pytań sobie. Wolimy wyrzucać potoki słów, ich brak nas krępuje. Gdy spotykamy kogoś, to nie ma nic bardziej deprymującego niż cisza. Czy trzeba coś mówić? Wcale nie. Można się przytulić, pogładzić kogoś po włosach. To jednak byłoby odsłonięcie swojego wnętrza, czyli kolejna obawa: Co ktoś pomyśli, jak to odbierze? Więc mówimy, choćby i o niczym. Gadamy praktycznie nie słuchając. Słowa innych, to jedynie chwilowa przerwa w naszych własnych. Nie możemy się doczekać, by znów mówić. Nie mamy czasu słuchać, bo ostatnie chwile oddaliśmy telewizorowi, z lęku przed ciszą.
       Strach rzadko czyni nas lepszymi, więc może warto usiąść i wsłuchać się w nią? Znaleźć kolejna warstwę. Przedrzeć się przez nią do cna, by na końcu spotkać samego siebie. Odkryć to co zawsze czeka gdzieś w naszych zakamarkach. Snach, lękach, nadziejach. Bo to jest, lecz przychodzi tylko wtedy, gdy mamy czas... i ciszę...

niedziela, 10 kwietnia 2016

Plastelina



     Gwiazdolot buczał cicho, dźwiękiem przypominającym mruczenie kota. Choć odgłos na dłuższą metę mógł być uznany za uciążliwy, to jednak nikt się nie skarżył. Po długich przelotach z szybkością wielokrotnie wyższą od prędkości światła, w czasie których wszystko wyło, drżało, trzeszczało, sprawiając wrażenie, iż rozleci się w mgnieniu oka, nieśmiałe buczenie wydawało się niemal ciszą. Postoje na orbitach pozwalały naładować baterie w blasku gorejących gwiazd. Dawały również owo wytchnienie od hałasu i lęku, które towarzyszyły dalekim podróżom kosmicznym.

      Obawa i ryzyko, to zresztą stan który od początku towarzyszył ludziom w podbijaniu kosmosu. Dzięki rozwojowi technologii, nie było już zakątków do których nie dało się dotrzeć. Mimo to niektórzy płacili życiem za ciekawość. Dzięki odkryciu McGreedy'ego, zagrożenie zminimalizowano. Choć nadal zdarzały się przypadki awarii statków i eksplozji silników, to jednak niemal zupełnie wyeliminowano zderzenia z obiektami. Jego teoria doskonale sprawdziła się w praktyce, uwalniając ludzkość z objęć przestrzeni i czasu.

     O tak, podróże polegały głównie na tym drugim. Całość sprowadzała się do cofnięcia w czasie aż do początku wszechświata. Do chwili w której, tuż po wielkim wybuchu, wszystko znajdowało się na niewielkiej przestrzeni. Największym niebezpieczeństwem było ryzyko zmaterializowania się w samej eksplozji lub tuż przed nią. Wówczas załogi skazane były na śmierć. Na szczeście każdy udany skok, dawał coraz większą dokładność wyliczeń, dzięki czemu następne były już względnie bezpieczne. Po pierwszym etapie podróży, kosmoloty przemieszczały się w przestrzeni niewielkiego rodzącego się świata, zajmując dokładnie wyliczoną pozycję. Następnie znów dokonywano skoku w czasie, w trakcie którego statek przemierzał czas i przy okazji przestrzeń. Wędrował wraz ze stale rozszerzającym się wszechświatem, dzięki czemu trafiał dokładnie w te miejsca które chciał. Przynajmniej w teorii, bo praktyka oazywała się różna. Na szczęście zawsze można było wrócić do punktu wyjścia, dzięki czemu całość sytuacji była odwracalna.

      Owo odkrycie, na zawsze zmieniło spojrzenie człowieka na kosmos. Uwolniło go od hibernacji i ryzyka zderzeń z kometami. Sprawiło, że mógł odbyć podróż i wrócić po wielu latach do rodziny. Kosmonauta przestał być osobą, która wyrzekała się swego świata. Eksploracja stawała się żmudną matematyką, drżeniem kadłuba i postojami na orbitach, w trakcie których ładowano akumulatory i odpoczywano w buczącej przestrzeni.

       Gwiazdolot „Martin Eden” o numerach bocznych JHWH, rzadko miał szczęście by wszystko działo się jak w teorii. Stąd też dużo trudniej było znaleźć chętnych do służby na tej jednostce. W efekcie trafiali tam ludzie, którzy nie znaleźli miejsca gdzie indziej, często również o mniejszych kwalifikacjach. Przez niedoszkolenie, zła sława się utwierdzała.

      Właśnie urządzili sobie przymusowy postój w kosmicznej pustce. Nawigator bezradnie rozłożył ręce, jednoznacznie dając do zrozumienia, iż nie ma bladego pojęcia gdzie są. Co więcej, chwilowo nie był możliwy skok powrotny, a sylwetka głównego mechanika, pochylonego z niepokojem nad konsolą, pełną czerwonych lampek, również nie wróżyła niczego dobrego.

- Cholera wie, wygląda na to, że coś zatkało dysze napędzające. Trzeba będzie wyjść na zewnątrz w skafandrach.
- Jesteś pewny?
- Pewności nie ma, ale i tak musimy to zrobić.
      Godzinę później pierwsza grupa nieszczęśliwców, dreptała w ciężkich, magnetycznych butach, po lodowatym kadłubie gwiazdolotu. Zgodnie z przypuszczeniami dość szybko zlokalizowano przyczynę. Dysze zatkała gęsta, biaława substancja, nieznanego pochodzenia. Szef mechaników załamał ręce.

- Wygląda na to, że oczyszczenie ich z tego syfu zajmie około tygodnia.
- Wiadomo co to jest? Nigdy nie spotkałem się w kosmosie z materiałem zdolnym zakleić wyloty.
- Nie mamy bladego pojęcia. Substancja wygląda na lepką i w żadnym podręczniku nie ma wzmianki na ten temat.
- Proszę o pobranie próbek.

      Z zadaniem uporano się dość szybko. Nie było to trudne, zwłaszcza, że niemal cały kadłub pokryty był badanym materiałem. Po wstępnym wykluczeniu zagrożeń, pojemniki trafiły na laboratoryjny stół. Biel substancji kontrastowała silnie ze stalowym blatem. Wokół pochylały się trzy osoby: Kapitan Adam Weiss, główny medyk jednostki Ewa Nikołowa, oraz okrętowy malkontent i pierwszy oficer Lucjan Szpadel.

- Wygląda na to – rozpoczęła lekarka – iż jest to substancja nieznanego pochodzenia i o dotąd nie rejestrowanym składzie chemicznym. Dotychczas nie stwierdzono żadnego śladu zanieczyszczeń organicznych, ani w ogóle żadnych innych, co zresztą samo w sobie jest dziwne, jako że substancja dryfowała w przestrzeni przez bardzo długi czas.
- Czy otwarcie pojemnika nie niesie ze sobą żadnego ryzyka? - upewnił się kapitan
- Absolutnie żadnego. Materiał jest całkowicie bezpieczny, choć zaobserwowano w nim pewne cechy, które wydają się dość zagadkowe. Sądzę, iż potrafi reagować na światło i temperaturę, a także ma w sobie jakąś formę pamięci.
- Pamięci? Czy to nie jest cecha zarezerwowana dla organizmów żywych?
- Och, nie tylko. Wiele materiałów ma takie właściwości.
- Czyli mamy tu do czynienia z rodzajem inteligentnej plasteliny – wtrącił z przekąsem pierwszy oficer- No pięknie, nie rozwódźmy się nad tym niepotrzebnie. Szukajmy raczej metody jak to cholerstwo usunąć z kadłuba?
- W zasadzie nie da się inaczej niż ręcznie. Żadna substancja chemiczna nie dała efektów, rokujacych na skuteczne jej zastosowanie. Trzeba ja po prostu zeskrobać, co powinno zająć około siedmiu dni.
- Na wszelki wypadek proszę zbierać to do worków i zabezpieczyć. Byłoby niepożądane, gdyby ktoś inny wpadł w te kluchy.
Mówiąc to sięgnął garścią w stornę substancji i zacisnął na niej dłoń. Począł ją ugniatać i nadawać kształty.

- Lucek, faktycznie jak plastelina – rzucił do pierwszego – To by było na tyle. Wracamy do swoich zajęć.

      Następnego dnia, podczas rutynowego obchodu, kapitan ponownie trafił do laboratorium. Z ponurą miną wpatrywał się w leżącą na stole grudę. Prace przy oczyszczaniu szły wolniej niż przypuszczał. Wszystko trzeba było robić ręcznie, a każde wyjście wymagało oczyszczania kombinezonów i napełniania aparatów tlenowych. Bezwiednie sięgnął do uformowanej wczoraj kulki i z radością godną dziecka, które przypomniało sobie beztroskie czasy, począł formować ludzką postać. W trakcie dobierania plasteliny, zakłuł się o pojemnik. Kilka kropel krwi, skapnęło do ugniatanej masy. Opatrzył dłoń szybko i dokończył swoje dzieło. Przypatrzył się mu krytycznie, lecz postać wyglądała nieźle. Począł nadawać jej ostatni szlif.

Pochylony nad stołem, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Za jego plecami stała Ewa.

- Dobrze się bawisz? - spytała.
- Zaskakująco dobrze. Ugniatanie tego jest bardzo przyjemne. Czuję się trochę jak dziecko. Spróbuj zresztą sama.
Z ochotą dołączyła i poczęła formować kolejną postać. Szło jej znakomicie i dużo szybciej niż jemu.
- Czegoś brakuje. - stwierdziła.
- Ja bym powiedział, że nosa.
- Faktycznie.
Chwyciła odrobinę masy z tułowia jego postaci i uformowała z niej śliczny nos.
- Piękną mamy parę. Lepiej ich pilnować żeby nie uciekli. - rzuciła, nakrywając ich pojemnikiem.
Wyszli ze śmiechem.

Otworzył oczy, lecz wokół była ciemność, dla nich tożsama z nicością. Mimo pustki wyrzekł słowo:
- Jestem.
- Jesteś. - odpowiedziała druga istota. Natychmiast poczuł z nią więź. Pustkę podzielił przez dwa.

      Wchodząc do laboratorium usłyszeli dźwięki. Jakby szmer rozmowy. Starając się namierzyć jej źródło, podeszli do pojemnika. Szepty dobiegały z jego wnętrza.

- Kim jestem? Gdzie jestem? - wołały
Ostrożnie podnieśli go do góry i stanęli w bezruchu.

- One się ruszają! Ale jak? Skąd?
Natychmiast przenieśli wyklejone postacie do izolowanego zasobnika. Wpatrywali się w nie godzinami, próbując znaleźć jakąkolwiek odpowiedź na pytanie: jak do tego doszło?

- Adam, stworzyliśmy coś żywego. Aparatura daje jednoznaczne wskazania. To ma organiczną strukturę.
- A pozostały materiał Ewo?
- Reszta jest nadal nieorganiczna, nie zaszły w niej żadne zmiany.

- Zawołaj Lucka, to nie może wydostać się poza to pomieszczenie. Jeszcze nam brakuje, żeby każdy mógł sobie tworzyć życie.

Postacie przysłuchiwały się ich rozmowie z zainteresowaniem. Pełne obaw przed laboratoryjnym światłem, zasłaniały sobie dłońmi oczy.
- Adam – wyszeptał.
- Ewa – dołączyła.

        Pierwszy oficer zjawił się błyskawicznie. Wysłuchał pełnej informacji i z każdą chwilą szerzej wytrzeszczał oczy.

- Chcecie powiedzieć, ze wystarczyło to uformować i ożyło?
- W sumie nie wystarczy. Próbowaliśmy nadać kolejny kształt i nic się nie stało.
- Może wydarzyło się coś jeszcze?
Kapitan spojrzał na swoją oklejoną plastrem dłoń i zrozumiał. Mimo wszystko, rzekł tylko:

- Przypominam o całkowitej tajemnicy. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, zwłaszcza ludzie pracujacy na kadłubie.
- Czy to zostanie przy życiu?
- Nie wiem, nie podjąłem jeszcze decyzji. Do czasu oczyszczenia statku musimy się tym opiekować, karmiąc i dbając o to. Jakby nie patrzeć, są to żywe istoty.

Było im ciepło i przyjemnie. Niczego im nie brakowało. Jedzenie zjawiało się samo, wtedy gdy było potrzebne. Gdzieś za szybą widzieli grudę materii im podobnej. Nieosiągalną i zakazaną. Niekiedy przysłuchiwali się prowadzonym przy nich rozmowom. Był On, Ona i ten trzeci, który zwał się jakoś na Luc..


      Lucjan wielokrotnie usiłował ulepić coś z materii. Dotychczas wszelkie próby spełzły na niczym. Po pierwsze: Nie miał żadnych zdolności plastycznych. Wszystkie jego dzieła wygladały pokracznie. Po drugie: Nie potrafił nadać im życia, a bardzo chciał. Chciał tworzyć piękno, lecz wychodziły mu koszmarki pozbawione sił witalnych. W trakcie formowania kolejnej kulki, splunął w swe suche dłonie i rozwałkował ją na blacie. Uformował z niej jedyny kształt, który cokolwiek mu przypominał: węża. O dziwo, tenże zaczął poruszać się w jego dłoni. Popatrzył na dłonie i zanotował jedyną różnicę. Zrozumiał. To jego ślina zmieniła materiał. To faktycznie przerażające. Na wszelki wypadek zamknął swe dzieło razem z postaciami. To nie może się wydostać poza laboratorium.



Dziś pojawił się ktoś nowy. Nie był do nich podobny, lecz mówił ich językiem. Namawiał do wielu rzeczy. Proponował by sami sięgnęli do kuli materii. By rzucili wyzwanie swym stwórcom. Nie mogli tego zrobić, a jednak zaczęli o tym myśleć. Wiedzieli, ze to złe.



       Wreszcie, po sześciu dniach ciężkiej pracy, statek został oczyszczony a dumny mechanik, poinformował o gotowości do startu. Uwadze załogi nie umknęły wspólne narady dowódcy, głównej lekarki i pierwszego oficera, lecz nikt nie poznał ich przyczyny. W trakcie ostatniej dyskusji, wahali się czy nie unicestwić swego dzieła. W ostatecznym głosowaniu wypadło dwa do jednego za życiem. Jednogłośnie natomiast uznali, że nie wolno im dzielić się tą wiedzą z innymi. Świat nie jest gotowy na takie możliwości. W najbliższym otoczeniu, znaleźli niewielką, wciąż rosnącą jeszcze planetę, nadającą się do zamieszkania. Leżała ona w mało interesujacym układzie, stąd też zapewniała spore szanse na brak zainteresowania ze strony badaczy. Wszystkie trzy istoty, wraz z całym materiałem zapakowano do kapsuły, która została wystrzelona w kierunku tejże niebieskiej kuli. Tuż przed startem, usunięto kilka zapisów z dziennika pokładowego.



Przez okna kapsuły widzieli czerń kosmosu i burty statku, z wyraźnie odcinającym się napisem „Eden JHWH”. Pole widzenia było ograniczone, ale to dostrzegli wyraźnie.
Kapsuła gruchnęła o ziemię. Wiedzieli, że zostali wygnani, za ich własne winy. Liczyli, że kiedys po nich wrócą, choć Wąż szeptał, iż nigdy to nie nastąpi.
- Będziemy starać się żyć jak najlepiej. Zasłużyć na powrót. - postanowili.

      Kapitan siedział i rozmyślał pośród huku i drżenia towarzyszącego przesunięciu w czasie. Ogarniały go wątpliwości: Mógł być stwórcą życia. Bogiem. Lecz dzięki czemu? Przecież to nie on stworzył tę materię. Czy to możliwe, że to co stworzyli, jest w istocie ich młodszym rodzeństwem?

Na wszelki wypadek skasował z komputera dane planety.


środa, 6 kwietnia 2016

Prawie triolet

Słońce jest tym czego nam nocą trzeba
To ono rozprasza złe cienie ponure
Pędzi chmur szlaki poprzez jasne niebo
Słońce jest tym czego nam nocą trzeba


Świat co w radosnym perli się śmiechu
Pławiąc z ochotą w promieniach złotych
Słońce jest tym czego nam nocą trzeba
To ono rozprasza złe cienie ponure  
 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Lustro


Spoglądając w lustro
Szkło co świat odwraca
Widzisz przestrzeń pustą
Mędrca czy pajaca

Kim się wówczas czujesz
Radość czy zwątpienie
Królem jesteś świata
Pędzisz w zapomnienie

Nie znaczy wszak wiele
Świat w lustrze odbity
Baczcie przyjaciele
By był znakomity

Bo w każdym z Nas drzemie
Owoc do spełnienia
Gdy ciśniesz go w ziemię
On się rozpromienia

W żywot swój zielony
Przekształcić się pragnie
Wciąż doskonalony
Odbija się ładnie

niedziela, 3 kwietnia 2016

Obietnica


Poruszał się sprężyście i szybko. Krok za krokiem przemierzał przestrzeń starego miasta, dzielnicy slumsów i bezrobocia. Brudnych szyb w ramach o złuszczonej farbie i kominów, dymiących spalaniem plastyków i wszelakich śmieci. Osypujących się tynków i spękanych murów, które bez wpiętych w nie ankli, rozsypałyby się niczym domki z kart. Świat nędzy, braku perspektyw, prostego języka, nieskalanego wyszukaną metaforą, czy śmietników pełnych niesegregowanych odpadków i bardzo cienkich obierków. Wreszcie królestwo starszych pań, zalegających w oknach na niepranych od lat poduszkach. Gotowych dostrzec najmniejszy występek przeciw cnocie i moralności. Bez wahania wydających wyroki na ludzi i ogłaszających je w ohydnych plotkach rozchodzących się lotem błyskawicy. Jednocześnie, zupełnie ślepych gdy zachodziła potrzeba udzielenia komukolwiek pomocy.
      Wsunięty na głowę kaptur krył go przed spojrzeniami ciekawskich, a opuszczona nisko głowa, dopełniała szczelności tej osłony. Głębokie kieszenie, znakomicie chroniły dłonie przed chłodem październikowego popołudnia. Cała jego sylwetka obwieszczała: Nie ma mnie tutaj. W ostatnich latach stał się prawdziwym mistrzem nieistnienia. Potrafił nie rzucać się w oczy jak mało kto. Musiał się tego nauczyć w tym mroźnym i mało przyjaznym kraju, rozbrzmiewającym językiem szelestów, świstów i nic nie znaczących ogólników. Miejscu pełnym ludzi deklarujących otwartość i tolerancję, a jednak odruchowo spinających się na jego widok. Przypatrujących mu się z wścibską ciekawością. Szukających właściwych słów w trakcie rozmowy. Starających się nie urazić go podczas wymiany poglądów. A przecież wolałby żeby potrafili sięgnąć po telefon i wezwać pomoc gdy padał ofiarą agresji.
Skręcił za róg. Bezpieczny azyl mieszkania, był już bardzo blisko. Wówczas, kątem oka dostrzegł pierwszego z nich. Szedł drugą stroną ulicy, pozornie nie zainteresowany niczym, lecz coś w jego sylwetce krzyczało fałszem. Może zbytnie skupienie i zupełny brak reakcji na otoczenie? Może przelotny błysk oka, zanim opuścił głowę, odwracając ją nieco zbyt ostentacyjnie? Napakowany, choć niewysoki, ubrany w szare, upaćkane spodnie dresowe i naciągnięty na kark zielony Flyers. Szedł powoli, jakby bez celu, kołysząc się z nogi na nogę.
Za późno na odwrót – pomyślał. Nie da się uciec w stronę z której przyszedł. Zbyt wiele razy to przerabiał by łudzić się nadzieją, że jej nie obstawili. Zerknął w szybę zaparkowanego auta i zobaczył go. W dwudziestoletnim, pordzewiałym Passacie, niczym w najczystszym zwierciadle, odbiła się wychylająca się zza węgła rozmazana twarz. Zniknęła równie szybko jak się ukazała, a jednak zdołał dostrzec krótko przycięte włosy i szalik miejscowego klubu. Wiedział, że nie mylił się w swej ocenie, droga powrotna była odcięta.
Starając się uspokoić kołaczące serce, szukał wyjścia z matni. W kieszeniach poczuł drętwiejące palce. Zbyt mocno zaciskał je, szykując się do działania. Idący z przeciwka dresiarz, niemal się z nim zrównał. Zdradził go minimalny ruch w kierunku krawężnika. Widząc to, poczuł przypływ adrenaliny pompowanej wprost do serca i poddał się impulsowi, zrywając się do biegu. Przeciwnik natychmiast skrócił dystans, usiłując przeciąć mu drogę. Decyzja o ucieczce, została jednak podjęta we właściwej chwili i próba skazana była na niepowodzenie. Poczuł swoją szansę, choć liczył się z tym, że u drugiego wylotu ulicy, też może ktoś na niego czekać. Słysząc za sobą tupot dwóch lub trzech osób, biegł po granitowych, spękanych i śliskich płytach chodnikowych. Nie ryzykował spojrzenia wstecz, bojąc się stracić chwilową przewagę. Choć ulica nie była długa, to w ciągu tych kilku sekund, zdała mu się największą arterią w mieście. Jednak z każdym susem, konsekwentnie zbliżał się do skrzyżowania. Na ostatnich metrach poczuł jakby wyrosły mu skrzydła. Aby tylko do rogu – pomyślał, i poczuł kopnięcie. Całe ciało uniosło się w powietrze i lekko skręcone, zaczęło opadać ku szarej przestrzeni chodnika. Za zdziwieniem ujrzał kolejnego napastnika, który przez cały czas czekał na niego w jednej z przepastnych bram, by jednym krokiem przeciąć jego marzenia o skutecznej ucieczce. Przeskoczył nad nim, ostatecznie odcinając upragniony wylot ulicy. Poderwał się z ziemi, obierając jedyny wolny już kierunek, bramę z której przed chwila wychynął ukryty napastnik. Popędził przez śmierdzącą amoniakiem przestrzeń, równie szybko przemierzając brudne podwórko. Dzieciaki z komórkami w dłoniach, oparte o trzepak, nawet nie podniosły głów. Kroki pogoni zadudniły w bramie. Napastnicy nie odzywali się do siebie, zupełnie jakby byli, jedną sprawną maszynerią, stworzoną do łowów na ludzi. Pokonał kolejną bramę, tym razem oficyny, wpadając na małe podwórko, przegrodzone betonowym płotem. Nie poddał się rozpaczy oceniając swe szanse: Dwa metry, da radę. Stawiając ostatni krok przed przeszkodą, ugiął kolana jak najniżej się dało. Odbił się od podłoża niczym puma i zdołał założyć pewny chwyt. Całe ciało podążyło za napiętymi muskułami, by lekko bokiem, przerzucić się nad górną krawędzią. Opadł miękko po drugiej stronie, zyskując chwilową przewagę. Prześladowcy nie byli tak zwinni i słyszał ich mozolne wdrapywanie się na parkan. Podniósł się i puścił pędem w kierunku jedynej bramy. Dopadł i szarpnął za gałkę. Zamknięta, cholerny domofon. Jednym ruchem dłoni, nacisnął kilka losowych przycisków. Szczęście mu nie sprzyjało. Rozejrzał się wokół i zobaczył dwie starsze panie, rozłożone na swoich poduszkach, i obserwujące świat z wysokości parapetów.
- Proszę otworzyć!, Proszę… - zaskamlał łamiącym się głosem. Jedna z babć ruszyła nieśpiesznie znikając w głębi mieszkania. Druga przyglądała się nadal z nachalną ciekawością. Było za późno, napastnicy właśnie sforsowali ogrodzenie i na ich czerwonych od wysiłku twarzach malował się wyraz tryumfu. Nieśpiesznie zbliżyli się do niego. Nadal dyszeli. Poczuł też smród skacowanych oddechów i niepranej od kilku dni bielizny
- Co my tu mamy? Małego, przerażonego czarnucha. Zaraz zobaczysz co spotyka brudasa, który ośmiela się posuwać białą kobietę.
      Wiedział co będzie dalej i czuł przerażenie, tym niemniej zaskoczyła go własna reakcja: Podniósł głowę odrzucając kaptur i ukazując swoją ciemną twarz. Dumne oczy spojrzały w twarze napastników. Roześmiał się histerycznie:
- Brudasie? Tylko spójrzcie na siebie, na wasze brudne spodnie i poplamione bluzy. Wyglądasz jak ostatni łachmyta, więc daruj sobie określenia brudas.
      Pierwszy cios, który wylądował na skroni był potężny. Kolejne dosięgły go jeszcze nim upadł. Leżąc, mógł tylko osłonić głowę ramionami. Każdy kolejny kopniak wybijał z niego życie. Oprawcy katowali go w szale, nacechowanym jednak konsekwencją i skrupulatnością. Druga ze staruszek, zamknęła z trzaskiem okno. Nerwowe spojrzenia zza firanek, trwały tylko chwilę. Nikt nie odważył się wychylić.
Poczuł jak osuwa się w ciemność. Rzeczywistość odpływała falując. Zanim stracił kontakt, zdążył jeszcze usłyszeć brzęczyk otwieranego domofonu. Za późno..
Gonitwę miał we krwi, bo właściwie całe jego życie było jedną, wielką, improwizowaną ucieczką. Nieważne kto kogo usiłował przegnać: Militarystyczny rząd rodzinnego Mali czy wojowniczy Tuaregowie. Zawsze kończyło się kolumną uchodźców, taszczących cały swój dobytek w starych, podniszczonych walizkach. Przed oczami przewinęła się karuzela miejsc i czasów, płynących w promieniach kąsającego słońca i wietrze, pełnym piaszczystego pyłu, który zatykał nozdrza, niosąc jednak zapachy szczęśliwego dzieciństwa. Rodzice zaznali smaku życiowej huśtawki, uzależnionej od tego, kto akurat dzierżył stery tego ogarniętego niepokojem kraju. Raz na wozie, raz pod nim – mówiło stare przysłowie, które przekuć się miało w bardziej prawdziwe: raz w stolicy, raz na prowincji, bo właśnie na spokojnych wiejskich kresach, znajdowali chwilowe oazy wytchnienia od represji i prześladowań. Z dala od metropolii, wszystko było spokojniejsze. Ludzie zdawali się niezbyt zaciekli i mniej mściwi. Nikt nie czyhał na niepowodzenia innych i nie przykładał do nich ręki. Nie wrzało podskórnie nienawiścią, zresztą to chyba uczucie zarezerwowane dla wielkich miast. Miejsc pełnych różnorodności i podkreślających te różnice. Pełnych tęsknoty do lepszego. W ostateczności, gdy nie uda się poprawić własnego losu, to zawsze można spróbować ściągnąć innych do własnego poziomu. Prawda ta, niezależna jest od czasów i miejsc, lecz w małych wioskach, ciężej jej sforsować poczucie bliskości międzyludzkiej. Anonimowość masy, zawsze jest ulubionym tworzywem dla nienawiści i prześladowań. W małej kulturze przestajemy być tak agresywni i pozbawieni litości. Stąd bezpieczniej było zamieszkać w miejscu kontrolowanym przez Tuaregów, niż natknąć się na nich w innych rejonach. Choć lokalna społeczność dawała im odczuć, że są tutaj obcy, to jednak nikt nie kwapił się by w jakikolwiek sposób na nich nastawać.
Wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem się islamistów, którzy dzięki pomocy Al-Khaidy, dość szybko przejęli obszary kontrolowane przez władze świeżo proklamowanego Azawadu, i zapoczątkowali swoje krwawe rządy oparte na prawie szariatu. Nienawiść dotarła do każdego miejsca i w cichą noc, wyciągnęła swą krwawą dłoń uzbrojoną w maczetę. Śmierć rodziców zbiegła się z końcem szkoły średniej i osierociła go na progu dojrzałości. Pozbawiony środków do życia i korzeni, zdecydował się na kolejną ucieczkę. Ruszył w nią ochoczo, choć obrany kierunek kojarzył mu się jedynie z miejscem studiów jednego z prezydentów Mali. Przyjaciele rodziców pomogli, dając wsparcie, miejsce na uniwersytecie i pieniądze na bilet.
Wysiadając z samolotu, nie wiedział czego się spodziewać po tym odległym i zimnym kraju, lecz serce płonęło mu nadzieją. Nie znał języka ani obyczajów. Nie miał żadnych znajomych a środki z przyznanego stypendium, były nad wyraz skromne. Oprócz uciekiniera stał się również emigrantem. Exodus nie przyniósł mu planowanego ukojenia. W Polsce czuł się źle, niczym człowiek drugiej kategorii. Dopadło go znane wielu emigrantom poczucie własnej obcości. Przez nie alienował się jeszcze mocniej. Wyróżniał się z tłumu, również fizycznie, a okazywana mu niechęć, była aż nadto widoczna. Nie poddał się jednak losowi, dość szybko ucząc się tej dziwnej, szeleszczącej mowy. Okrzepł, znalazł pracę i powoli stał się jednym z najbardziej obiecujących studentów. Nie myślał o wiązaniu przyszłości z tym światem, choć wszyscy wokół, zachęcali go by poszukał żony, dzięki której mógłby zyskać obywatelstwo. Nie planował pozostać tu po studiach, aż poznał Joannę. Trudno mu było uwierzyć, że ta rudowłosa piękność może naprawdę się nim interesować. Później, wmawiał sobie, że jej uczucie nie przetrwa. Lecz było wciąż silne, mimo niechęci rodziny i otoczenia. Wreszcie dojrzeli do wspólnego mieszkania i wynajęli je w tej zapomnianej przez Boga dzielnicy. Choć w ciągu ostatnich trzech lat, wielokrotnie padał ofiarą agresji, to jednak zaczął widzieć jasne perspektywy. Kiedy byli razem, nie liczyło się że ludzie nie patrzą mu w oczy. Nie miał znaczenia fakt, iż do domu przemykał się jak złodziej, a staruszki w oknach spluwają do skrzynek z pelargonią, widząc jak trzymają się za ręce. Co więcej, uwierzył w coś niewiarygodnego: W koniec swojej ucieczki.
Chłód i jasność przebudzenia, spotęgowało szarpanie jego ramienia.
- Halo, nic panu nie jest?
Otworzył oko, przykryte opuchniętą powieką i ujrzał pochylonego nad sobą mężczyznę.
- Może wezwać karetkę albo policję?
Zaprzeczył ruchem głowy, choć wywołało to ból, który wycisnął łzy na jego posiniaczoną twarz. Mężczyzna ujął go pod ramię i pomógł podnieść się z chodnika. Powoli postawił pierwszy krok, po nim kolejny. Czuł jak pulsuje mu spuchnięte od kopnięć ciało. W ustach czuł smak krwi. Ruszały mu się przednie zęby. Szedł długo, przytrzymując się ścian starych budynków. Nie pamiętał jak pokonał schody, prowadzące na trzecie piętro. Nie wiedział jak dostał się do mieszkania. Pamiętał za to płacz Asi i przerażenie na jej twarzy. Czuł jak omywa jego oblicze, głaszcząc kręcone włosy. Bał otworzyć się oczy, więc leżał z głową na jej kolanach, oddając się tej pieszczocie bez reszty. Popłakał się z bezsilności, a najróżniejsze złe myśli przemknęły przez pokrytą strupami głowę. Wreszcie poczuł w sobie siłę i podjął decyzję: Nie podda się, będzie walczył dla niej. Uniósł głowę i spojrzał w jej kasztanowe oczy. Rozpłynął się w ich pięknie, cieple i obietnicy którą dostrzegł.
Dla tej obietnicy wytrwa, da radę.. Nigdy więcej ucieczki..

piątek, 1 kwietnia 2016

Nostalgia i smutne piosenki

Smutek brzmi zawsze pięknie
lecz wcale nie jest miły
pękniętym dźwiękiem brzęknie
zostawi Cię bez siły

Podnieść to co runęło
zazwyczaj nie jest dane
tak łatwo przeminęło
w pamięci rozpisane

bez szans powrotu