niedziela, 10 kwietnia 2016

Plastelina



     Gwiazdolot buczał cicho, dźwiękiem przypominającym mruczenie kota. Choć odgłos na dłuższą metę mógł być uznany za uciążliwy, to jednak nikt się nie skarżył. Po długich przelotach z szybkością wielokrotnie wyższą od prędkości światła, w czasie których wszystko wyło, drżało, trzeszczało, sprawiając wrażenie, iż rozleci się w mgnieniu oka, nieśmiałe buczenie wydawało się niemal ciszą. Postoje na orbitach pozwalały naładować baterie w blasku gorejących gwiazd. Dawały również owo wytchnienie od hałasu i lęku, które towarzyszyły dalekim podróżom kosmicznym.

      Obawa i ryzyko, to zresztą stan który od początku towarzyszył ludziom w podbijaniu kosmosu. Dzięki rozwojowi technologii, nie było już zakątków do których nie dało się dotrzeć. Mimo to niektórzy płacili życiem za ciekawość. Dzięki odkryciu McGreedy'ego, zagrożenie zminimalizowano. Choć nadal zdarzały się przypadki awarii statków i eksplozji silników, to jednak niemal zupełnie wyeliminowano zderzenia z obiektami. Jego teoria doskonale sprawdziła się w praktyce, uwalniając ludzkość z objęć przestrzeni i czasu.

     O tak, podróże polegały głównie na tym drugim. Całość sprowadzała się do cofnięcia w czasie aż do początku wszechświata. Do chwili w której, tuż po wielkim wybuchu, wszystko znajdowało się na niewielkiej przestrzeni. Największym niebezpieczeństwem było ryzyko zmaterializowania się w samej eksplozji lub tuż przed nią. Wówczas załogi skazane były na śmierć. Na szczeście każdy udany skok, dawał coraz większą dokładność wyliczeń, dzięki czemu następne były już względnie bezpieczne. Po pierwszym etapie podróży, kosmoloty przemieszczały się w przestrzeni niewielkiego rodzącego się świata, zajmując dokładnie wyliczoną pozycję. Następnie znów dokonywano skoku w czasie, w trakcie którego statek przemierzał czas i przy okazji przestrzeń. Wędrował wraz ze stale rozszerzającym się wszechświatem, dzięki czemu trafiał dokładnie w te miejsca które chciał. Przynajmniej w teorii, bo praktyka oazywała się różna. Na szczęście zawsze można było wrócić do punktu wyjścia, dzięki czemu całość sytuacji była odwracalna.

      Owo odkrycie, na zawsze zmieniło spojrzenie człowieka na kosmos. Uwolniło go od hibernacji i ryzyka zderzeń z kometami. Sprawiło, że mógł odbyć podróż i wrócić po wielu latach do rodziny. Kosmonauta przestał być osobą, która wyrzekała się swego świata. Eksploracja stawała się żmudną matematyką, drżeniem kadłuba i postojami na orbitach, w trakcie których ładowano akumulatory i odpoczywano w buczącej przestrzeni.

       Gwiazdolot „Martin Eden” o numerach bocznych JHWH, rzadko miał szczęście by wszystko działo się jak w teorii. Stąd też dużo trudniej było znaleźć chętnych do służby na tej jednostce. W efekcie trafiali tam ludzie, którzy nie znaleźli miejsca gdzie indziej, często również o mniejszych kwalifikacjach. Przez niedoszkolenie, zła sława się utwierdzała.

      Właśnie urządzili sobie przymusowy postój w kosmicznej pustce. Nawigator bezradnie rozłożył ręce, jednoznacznie dając do zrozumienia, iż nie ma bladego pojęcia gdzie są. Co więcej, chwilowo nie był możliwy skok powrotny, a sylwetka głównego mechanika, pochylonego z niepokojem nad konsolą, pełną czerwonych lampek, również nie wróżyła niczego dobrego.

- Cholera wie, wygląda na to, że coś zatkało dysze napędzające. Trzeba będzie wyjść na zewnątrz w skafandrach.
- Jesteś pewny?
- Pewności nie ma, ale i tak musimy to zrobić.
      Godzinę później pierwsza grupa nieszczęśliwców, dreptała w ciężkich, magnetycznych butach, po lodowatym kadłubie gwiazdolotu. Zgodnie z przypuszczeniami dość szybko zlokalizowano przyczynę. Dysze zatkała gęsta, biaława substancja, nieznanego pochodzenia. Szef mechaników załamał ręce.

- Wygląda na to, że oczyszczenie ich z tego syfu zajmie około tygodnia.
- Wiadomo co to jest? Nigdy nie spotkałem się w kosmosie z materiałem zdolnym zakleić wyloty.
- Nie mamy bladego pojęcia. Substancja wygląda na lepką i w żadnym podręczniku nie ma wzmianki na ten temat.
- Proszę o pobranie próbek.

      Z zadaniem uporano się dość szybko. Nie było to trudne, zwłaszcza, że niemal cały kadłub pokryty był badanym materiałem. Po wstępnym wykluczeniu zagrożeń, pojemniki trafiły na laboratoryjny stół. Biel substancji kontrastowała silnie ze stalowym blatem. Wokół pochylały się trzy osoby: Kapitan Adam Weiss, główny medyk jednostki Ewa Nikołowa, oraz okrętowy malkontent i pierwszy oficer Lucjan Szpadel.

- Wygląda na to – rozpoczęła lekarka – iż jest to substancja nieznanego pochodzenia i o dotąd nie rejestrowanym składzie chemicznym. Dotychczas nie stwierdzono żadnego śladu zanieczyszczeń organicznych, ani w ogóle żadnych innych, co zresztą samo w sobie jest dziwne, jako że substancja dryfowała w przestrzeni przez bardzo długi czas.
- Czy otwarcie pojemnika nie niesie ze sobą żadnego ryzyka? - upewnił się kapitan
- Absolutnie żadnego. Materiał jest całkowicie bezpieczny, choć zaobserwowano w nim pewne cechy, które wydają się dość zagadkowe. Sądzę, iż potrafi reagować na światło i temperaturę, a także ma w sobie jakąś formę pamięci.
- Pamięci? Czy to nie jest cecha zarezerwowana dla organizmów żywych?
- Och, nie tylko. Wiele materiałów ma takie właściwości.
- Czyli mamy tu do czynienia z rodzajem inteligentnej plasteliny – wtrącił z przekąsem pierwszy oficer- No pięknie, nie rozwódźmy się nad tym niepotrzebnie. Szukajmy raczej metody jak to cholerstwo usunąć z kadłuba?
- W zasadzie nie da się inaczej niż ręcznie. Żadna substancja chemiczna nie dała efektów, rokujacych na skuteczne jej zastosowanie. Trzeba ja po prostu zeskrobać, co powinno zająć około siedmiu dni.
- Na wszelki wypadek proszę zbierać to do worków i zabezpieczyć. Byłoby niepożądane, gdyby ktoś inny wpadł w te kluchy.
Mówiąc to sięgnął garścią w stornę substancji i zacisnął na niej dłoń. Począł ją ugniatać i nadawać kształty.

- Lucek, faktycznie jak plastelina – rzucił do pierwszego – To by było na tyle. Wracamy do swoich zajęć.

      Następnego dnia, podczas rutynowego obchodu, kapitan ponownie trafił do laboratorium. Z ponurą miną wpatrywał się w leżącą na stole grudę. Prace przy oczyszczaniu szły wolniej niż przypuszczał. Wszystko trzeba było robić ręcznie, a każde wyjście wymagało oczyszczania kombinezonów i napełniania aparatów tlenowych. Bezwiednie sięgnął do uformowanej wczoraj kulki i z radością godną dziecka, które przypomniało sobie beztroskie czasy, począł formować ludzką postać. W trakcie dobierania plasteliny, zakłuł się o pojemnik. Kilka kropel krwi, skapnęło do ugniatanej masy. Opatrzył dłoń szybko i dokończył swoje dzieło. Przypatrzył się mu krytycznie, lecz postać wyglądała nieźle. Począł nadawać jej ostatni szlif.

Pochylony nad stołem, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Za jego plecami stała Ewa.

- Dobrze się bawisz? - spytała.
- Zaskakująco dobrze. Ugniatanie tego jest bardzo przyjemne. Czuję się trochę jak dziecko. Spróbuj zresztą sama.
Z ochotą dołączyła i poczęła formować kolejną postać. Szło jej znakomicie i dużo szybciej niż jemu.
- Czegoś brakuje. - stwierdziła.
- Ja bym powiedział, że nosa.
- Faktycznie.
Chwyciła odrobinę masy z tułowia jego postaci i uformowała z niej śliczny nos.
- Piękną mamy parę. Lepiej ich pilnować żeby nie uciekli. - rzuciła, nakrywając ich pojemnikiem.
Wyszli ze śmiechem.

Otworzył oczy, lecz wokół była ciemność, dla nich tożsama z nicością. Mimo pustki wyrzekł słowo:
- Jestem.
- Jesteś. - odpowiedziała druga istota. Natychmiast poczuł z nią więź. Pustkę podzielił przez dwa.

      Wchodząc do laboratorium usłyszeli dźwięki. Jakby szmer rozmowy. Starając się namierzyć jej źródło, podeszli do pojemnika. Szepty dobiegały z jego wnętrza.

- Kim jestem? Gdzie jestem? - wołały
Ostrożnie podnieśli go do góry i stanęli w bezruchu.

- One się ruszają! Ale jak? Skąd?
Natychmiast przenieśli wyklejone postacie do izolowanego zasobnika. Wpatrywali się w nie godzinami, próbując znaleźć jakąkolwiek odpowiedź na pytanie: jak do tego doszło?

- Adam, stworzyliśmy coś żywego. Aparatura daje jednoznaczne wskazania. To ma organiczną strukturę.
- A pozostały materiał Ewo?
- Reszta jest nadal nieorganiczna, nie zaszły w niej żadne zmiany.

- Zawołaj Lucka, to nie może wydostać się poza to pomieszczenie. Jeszcze nam brakuje, żeby każdy mógł sobie tworzyć życie.

Postacie przysłuchiwały się ich rozmowie z zainteresowaniem. Pełne obaw przed laboratoryjnym światłem, zasłaniały sobie dłońmi oczy.
- Adam – wyszeptał.
- Ewa – dołączyła.

        Pierwszy oficer zjawił się błyskawicznie. Wysłuchał pełnej informacji i z każdą chwilą szerzej wytrzeszczał oczy.

- Chcecie powiedzieć, ze wystarczyło to uformować i ożyło?
- W sumie nie wystarczy. Próbowaliśmy nadać kolejny kształt i nic się nie stało.
- Może wydarzyło się coś jeszcze?
Kapitan spojrzał na swoją oklejoną plastrem dłoń i zrozumiał. Mimo wszystko, rzekł tylko:

- Przypominam o całkowitej tajemnicy. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, zwłaszcza ludzie pracujacy na kadłubie.
- Czy to zostanie przy życiu?
- Nie wiem, nie podjąłem jeszcze decyzji. Do czasu oczyszczenia statku musimy się tym opiekować, karmiąc i dbając o to. Jakby nie patrzeć, są to żywe istoty.

Było im ciepło i przyjemnie. Niczego im nie brakowało. Jedzenie zjawiało się samo, wtedy gdy było potrzebne. Gdzieś za szybą widzieli grudę materii im podobnej. Nieosiągalną i zakazaną. Niekiedy przysłuchiwali się prowadzonym przy nich rozmowom. Był On, Ona i ten trzeci, który zwał się jakoś na Luc..


      Lucjan wielokrotnie usiłował ulepić coś z materii. Dotychczas wszelkie próby spełzły na niczym. Po pierwsze: Nie miał żadnych zdolności plastycznych. Wszystkie jego dzieła wygladały pokracznie. Po drugie: Nie potrafił nadać im życia, a bardzo chciał. Chciał tworzyć piękno, lecz wychodziły mu koszmarki pozbawione sił witalnych. W trakcie formowania kolejnej kulki, splunął w swe suche dłonie i rozwałkował ją na blacie. Uformował z niej jedyny kształt, który cokolwiek mu przypominał: węża. O dziwo, tenże zaczął poruszać się w jego dłoni. Popatrzył na dłonie i zanotował jedyną różnicę. Zrozumiał. To jego ślina zmieniła materiał. To faktycznie przerażające. Na wszelki wypadek zamknął swe dzieło razem z postaciami. To nie może się wydostać poza laboratorium.



Dziś pojawił się ktoś nowy. Nie był do nich podobny, lecz mówił ich językiem. Namawiał do wielu rzeczy. Proponował by sami sięgnęli do kuli materii. By rzucili wyzwanie swym stwórcom. Nie mogli tego zrobić, a jednak zaczęli o tym myśleć. Wiedzieli, ze to złe.



       Wreszcie, po sześciu dniach ciężkiej pracy, statek został oczyszczony a dumny mechanik, poinformował o gotowości do startu. Uwadze załogi nie umknęły wspólne narady dowódcy, głównej lekarki i pierwszego oficera, lecz nikt nie poznał ich przyczyny. W trakcie ostatniej dyskusji, wahali się czy nie unicestwić swego dzieła. W ostatecznym głosowaniu wypadło dwa do jednego za życiem. Jednogłośnie natomiast uznali, że nie wolno im dzielić się tą wiedzą z innymi. Świat nie jest gotowy na takie możliwości. W najbliższym otoczeniu, znaleźli niewielką, wciąż rosnącą jeszcze planetę, nadającą się do zamieszkania. Leżała ona w mało interesujacym układzie, stąd też zapewniała spore szanse na brak zainteresowania ze strony badaczy. Wszystkie trzy istoty, wraz z całym materiałem zapakowano do kapsuły, która została wystrzelona w kierunku tejże niebieskiej kuli. Tuż przed startem, usunięto kilka zapisów z dziennika pokładowego.



Przez okna kapsuły widzieli czerń kosmosu i burty statku, z wyraźnie odcinającym się napisem „Eden JHWH”. Pole widzenia było ograniczone, ale to dostrzegli wyraźnie.
Kapsuła gruchnęła o ziemię. Wiedzieli, że zostali wygnani, za ich własne winy. Liczyli, że kiedys po nich wrócą, choć Wąż szeptał, iż nigdy to nie nastąpi.
- Będziemy starać się żyć jak najlepiej. Zasłużyć na powrót. - postanowili.

      Kapitan siedział i rozmyślał pośród huku i drżenia towarzyszącego przesunięciu w czasie. Ogarniały go wątpliwości: Mógł być stwórcą życia. Bogiem. Lecz dzięki czemu? Przecież to nie on stworzył tę materię. Czy to możliwe, że to co stworzyli, jest w istocie ich młodszym rodzeństwem?

Na wszelki wypadek skasował z komputera dane planety.


5 komentarzy:

  1. Nie sposób się oderwać :)
    Gratuluję talentu, na pewno jeszcze tu wrócę ! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa. Zawsze otwarte dla czytelników :)

      Usuń
  2. Ale masz pomysły Mariusz !
    Ciekawie się czyta.Chyba nowy Lem się narodził.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasia powiedziała, że jestem zdrowo szajbnięty... Chyba jestem ;) Do Lema to mi zdecydowanie daleko, ale faktycznie czasami mnie poniesie. Tutaj wymyślił mi sie sposób pokonywania przestrzeni, chyba jeszcze nikt takiego rozwiązania nie zaproponował?

      Usuń
  3. Aż by się chciało dowiedzieć co dalej. Zostawiasz niedosyt...

    OdpowiedzUsuń