niedziela, 3 kwietnia 2016

Obietnica


Poruszał się sprężyście i szybko. Krok za krokiem przemierzał przestrzeń starego miasta, dzielnicy slumsów i bezrobocia. Brudnych szyb w ramach o złuszczonej farbie i kominów, dymiących spalaniem plastyków i wszelakich śmieci. Osypujących się tynków i spękanych murów, które bez wpiętych w nie ankli, rozsypałyby się niczym domki z kart. Świat nędzy, braku perspektyw, prostego języka, nieskalanego wyszukaną metaforą, czy śmietników pełnych niesegregowanych odpadków i bardzo cienkich obierków. Wreszcie królestwo starszych pań, zalegających w oknach na niepranych od lat poduszkach. Gotowych dostrzec najmniejszy występek przeciw cnocie i moralności. Bez wahania wydających wyroki na ludzi i ogłaszających je w ohydnych plotkach rozchodzących się lotem błyskawicy. Jednocześnie, zupełnie ślepych gdy zachodziła potrzeba udzielenia komukolwiek pomocy.
      Wsunięty na głowę kaptur krył go przed spojrzeniami ciekawskich, a opuszczona nisko głowa, dopełniała szczelności tej osłony. Głębokie kieszenie, znakomicie chroniły dłonie przed chłodem październikowego popołudnia. Cała jego sylwetka obwieszczała: Nie ma mnie tutaj. W ostatnich latach stał się prawdziwym mistrzem nieistnienia. Potrafił nie rzucać się w oczy jak mało kto. Musiał się tego nauczyć w tym mroźnym i mało przyjaznym kraju, rozbrzmiewającym językiem szelestów, świstów i nic nie znaczących ogólników. Miejscu pełnym ludzi deklarujących otwartość i tolerancję, a jednak odruchowo spinających się na jego widok. Przypatrujących mu się z wścibską ciekawością. Szukających właściwych słów w trakcie rozmowy. Starających się nie urazić go podczas wymiany poglądów. A przecież wolałby żeby potrafili sięgnąć po telefon i wezwać pomoc gdy padał ofiarą agresji.
Skręcił za róg. Bezpieczny azyl mieszkania, był już bardzo blisko. Wówczas, kątem oka dostrzegł pierwszego z nich. Szedł drugą stroną ulicy, pozornie nie zainteresowany niczym, lecz coś w jego sylwetce krzyczało fałszem. Może zbytnie skupienie i zupełny brak reakcji na otoczenie? Może przelotny błysk oka, zanim opuścił głowę, odwracając ją nieco zbyt ostentacyjnie? Napakowany, choć niewysoki, ubrany w szare, upaćkane spodnie dresowe i naciągnięty na kark zielony Flyers. Szedł powoli, jakby bez celu, kołysząc się z nogi na nogę.
Za późno na odwrót – pomyślał. Nie da się uciec w stronę z której przyszedł. Zbyt wiele razy to przerabiał by łudzić się nadzieją, że jej nie obstawili. Zerknął w szybę zaparkowanego auta i zobaczył go. W dwudziestoletnim, pordzewiałym Passacie, niczym w najczystszym zwierciadle, odbiła się wychylająca się zza węgła rozmazana twarz. Zniknęła równie szybko jak się ukazała, a jednak zdołał dostrzec krótko przycięte włosy i szalik miejscowego klubu. Wiedział, że nie mylił się w swej ocenie, droga powrotna była odcięta.
Starając się uspokoić kołaczące serce, szukał wyjścia z matni. W kieszeniach poczuł drętwiejące palce. Zbyt mocno zaciskał je, szykując się do działania. Idący z przeciwka dresiarz, niemal się z nim zrównał. Zdradził go minimalny ruch w kierunku krawężnika. Widząc to, poczuł przypływ adrenaliny pompowanej wprost do serca i poddał się impulsowi, zrywając się do biegu. Przeciwnik natychmiast skrócił dystans, usiłując przeciąć mu drogę. Decyzja o ucieczce, została jednak podjęta we właściwej chwili i próba skazana była na niepowodzenie. Poczuł swoją szansę, choć liczył się z tym, że u drugiego wylotu ulicy, też może ktoś na niego czekać. Słysząc za sobą tupot dwóch lub trzech osób, biegł po granitowych, spękanych i śliskich płytach chodnikowych. Nie ryzykował spojrzenia wstecz, bojąc się stracić chwilową przewagę. Choć ulica nie była długa, to w ciągu tych kilku sekund, zdała mu się największą arterią w mieście. Jednak z każdym susem, konsekwentnie zbliżał się do skrzyżowania. Na ostatnich metrach poczuł jakby wyrosły mu skrzydła. Aby tylko do rogu – pomyślał, i poczuł kopnięcie. Całe ciało uniosło się w powietrze i lekko skręcone, zaczęło opadać ku szarej przestrzeni chodnika. Za zdziwieniem ujrzał kolejnego napastnika, który przez cały czas czekał na niego w jednej z przepastnych bram, by jednym krokiem przeciąć jego marzenia o skutecznej ucieczce. Przeskoczył nad nim, ostatecznie odcinając upragniony wylot ulicy. Poderwał się z ziemi, obierając jedyny wolny już kierunek, bramę z której przed chwila wychynął ukryty napastnik. Popędził przez śmierdzącą amoniakiem przestrzeń, równie szybko przemierzając brudne podwórko. Dzieciaki z komórkami w dłoniach, oparte o trzepak, nawet nie podniosły głów. Kroki pogoni zadudniły w bramie. Napastnicy nie odzywali się do siebie, zupełnie jakby byli, jedną sprawną maszynerią, stworzoną do łowów na ludzi. Pokonał kolejną bramę, tym razem oficyny, wpadając na małe podwórko, przegrodzone betonowym płotem. Nie poddał się rozpaczy oceniając swe szanse: Dwa metry, da radę. Stawiając ostatni krok przed przeszkodą, ugiął kolana jak najniżej się dało. Odbił się od podłoża niczym puma i zdołał założyć pewny chwyt. Całe ciało podążyło za napiętymi muskułami, by lekko bokiem, przerzucić się nad górną krawędzią. Opadł miękko po drugiej stronie, zyskując chwilową przewagę. Prześladowcy nie byli tak zwinni i słyszał ich mozolne wdrapywanie się na parkan. Podniósł się i puścił pędem w kierunku jedynej bramy. Dopadł i szarpnął za gałkę. Zamknięta, cholerny domofon. Jednym ruchem dłoni, nacisnął kilka losowych przycisków. Szczęście mu nie sprzyjało. Rozejrzał się wokół i zobaczył dwie starsze panie, rozłożone na swoich poduszkach, i obserwujące świat z wysokości parapetów.
- Proszę otworzyć!, Proszę… - zaskamlał łamiącym się głosem. Jedna z babć ruszyła nieśpiesznie znikając w głębi mieszkania. Druga przyglądała się nadal z nachalną ciekawością. Było za późno, napastnicy właśnie sforsowali ogrodzenie i na ich czerwonych od wysiłku twarzach malował się wyraz tryumfu. Nieśpiesznie zbliżyli się do niego. Nadal dyszeli. Poczuł też smród skacowanych oddechów i niepranej od kilku dni bielizny
- Co my tu mamy? Małego, przerażonego czarnucha. Zaraz zobaczysz co spotyka brudasa, który ośmiela się posuwać białą kobietę.
      Wiedział co będzie dalej i czuł przerażenie, tym niemniej zaskoczyła go własna reakcja: Podniósł głowę odrzucając kaptur i ukazując swoją ciemną twarz. Dumne oczy spojrzały w twarze napastników. Roześmiał się histerycznie:
- Brudasie? Tylko spójrzcie na siebie, na wasze brudne spodnie i poplamione bluzy. Wyglądasz jak ostatni łachmyta, więc daruj sobie określenia brudas.
      Pierwszy cios, który wylądował na skroni był potężny. Kolejne dosięgły go jeszcze nim upadł. Leżąc, mógł tylko osłonić głowę ramionami. Każdy kolejny kopniak wybijał z niego życie. Oprawcy katowali go w szale, nacechowanym jednak konsekwencją i skrupulatnością. Druga ze staruszek, zamknęła z trzaskiem okno. Nerwowe spojrzenia zza firanek, trwały tylko chwilę. Nikt nie odważył się wychylić.
Poczuł jak osuwa się w ciemność. Rzeczywistość odpływała falując. Zanim stracił kontakt, zdążył jeszcze usłyszeć brzęczyk otwieranego domofonu. Za późno..
Gonitwę miał we krwi, bo właściwie całe jego życie było jedną, wielką, improwizowaną ucieczką. Nieważne kto kogo usiłował przegnać: Militarystyczny rząd rodzinnego Mali czy wojowniczy Tuaregowie. Zawsze kończyło się kolumną uchodźców, taszczących cały swój dobytek w starych, podniszczonych walizkach. Przed oczami przewinęła się karuzela miejsc i czasów, płynących w promieniach kąsającego słońca i wietrze, pełnym piaszczystego pyłu, który zatykał nozdrza, niosąc jednak zapachy szczęśliwego dzieciństwa. Rodzice zaznali smaku życiowej huśtawki, uzależnionej od tego, kto akurat dzierżył stery tego ogarniętego niepokojem kraju. Raz na wozie, raz pod nim – mówiło stare przysłowie, które przekuć się miało w bardziej prawdziwe: raz w stolicy, raz na prowincji, bo właśnie na spokojnych wiejskich kresach, znajdowali chwilowe oazy wytchnienia od represji i prześladowań. Z dala od metropolii, wszystko było spokojniejsze. Ludzie zdawali się niezbyt zaciekli i mniej mściwi. Nikt nie czyhał na niepowodzenia innych i nie przykładał do nich ręki. Nie wrzało podskórnie nienawiścią, zresztą to chyba uczucie zarezerwowane dla wielkich miast. Miejsc pełnych różnorodności i podkreślających te różnice. Pełnych tęsknoty do lepszego. W ostateczności, gdy nie uda się poprawić własnego losu, to zawsze można spróbować ściągnąć innych do własnego poziomu. Prawda ta, niezależna jest od czasów i miejsc, lecz w małych wioskach, ciężej jej sforsować poczucie bliskości międzyludzkiej. Anonimowość masy, zawsze jest ulubionym tworzywem dla nienawiści i prześladowań. W małej kulturze przestajemy być tak agresywni i pozbawieni litości. Stąd bezpieczniej było zamieszkać w miejscu kontrolowanym przez Tuaregów, niż natknąć się na nich w innych rejonach. Choć lokalna społeczność dawała im odczuć, że są tutaj obcy, to jednak nikt nie kwapił się by w jakikolwiek sposób na nich nastawać.
Wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem się islamistów, którzy dzięki pomocy Al-Khaidy, dość szybko przejęli obszary kontrolowane przez władze świeżo proklamowanego Azawadu, i zapoczątkowali swoje krwawe rządy oparte na prawie szariatu. Nienawiść dotarła do każdego miejsca i w cichą noc, wyciągnęła swą krwawą dłoń uzbrojoną w maczetę. Śmierć rodziców zbiegła się z końcem szkoły średniej i osierociła go na progu dojrzałości. Pozbawiony środków do życia i korzeni, zdecydował się na kolejną ucieczkę. Ruszył w nią ochoczo, choć obrany kierunek kojarzył mu się jedynie z miejscem studiów jednego z prezydentów Mali. Przyjaciele rodziców pomogli, dając wsparcie, miejsce na uniwersytecie i pieniądze na bilet.
Wysiadając z samolotu, nie wiedział czego się spodziewać po tym odległym i zimnym kraju, lecz serce płonęło mu nadzieją. Nie znał języka ani obyczajów. Nie miał żadnych znajomych a środki z przyznanego stypendium, były nad wyraz skromne. Oprócz uciekiniera stał się również emigrantem. Exodus nie przyniósł mu planowanego ukojenia. W Polsce czuł się źle, niczym człowiek drugiej kategorii. Dopadło go znane wielu emigrantom poczucie własnej obcości. Przez nie alienował się jeszcze mocniej. Wyróżniał się z tłumu, również fizycznie, a okazywana mu niechęć, była aż nadto widoczna. Nie poddał się jednak losowi, dość szybko ucząc się tej dziwnej, szeleszczącej mowy. Okrzepł, znalazł pracę i powoli stał się jednym z najbardziej obiecujących studentów. Nie myślał o wiązaniu przyszłości z tym światem, choć wszyscy wokół, zachęcali go by poszukał żony, dzięki której mógłby zyskać obywatelstwo. Nie planował pozostać tu po studiach, aż poznał Joannę. Trudno mu było uwierzyć, że ta rudowłosa piękność może naprawdę się nim interesować. Później, wmawiał sobie, że jej uczucie nie przetrwa. Lecz było wciąż silne, mimo niechęci rodziny i otoczenia. Wreszcie dojrzeli do wspólnego mieszkania i wynajęli je w tej zapomnianej przez Boga dzielnicy. Choć w ciągu ostatnich trzech lat, wielokrotnie padał ofiarą agresji, to jednak zaczął widzieć jasne perspektywy. Kiedy byli razem, nie liczyło się że ludzie nie patrzą mu w oczy. Nie miał znaczenia fakt, iż do domu przemykał się jak złodziej, a staruszki w oknach spluwają do skrzynek z pelargonią, widząc jak trzymają się za ręce. Co więcej, uwierzył w coś niewiarygodnego: W koniec swojej ucieczki.
Chłód i jasność przebudzenia, spotęgowało szarpanie jego ramienia.
- Halo, nic panu nie jest?
Otworzył oko, przykryte opuchniętą powieką i ujrzał pochylonego nad sobą mężczyznę.
- Może wezwać karetkę albo policję?
Zaprzeczył ruchem głowy, choć wywołało to ból, który wycisnął łzy na jego posiniaczoną twarz. Mężczyzna ujął go pod ramię i pomógł podnieść się z chodnika. Powoli postawił pierwszy krok, po nim kolejny. Czuł jak pulsuje mu spuchnięte od kopnięć ciało. W ustach czuł smak krwi. Ruszały mu się przednie zęby. Szedł długo, przytrzymując się ścian starych budynków. Nie pamiętał jak pokonał schody, prowadzące na trzecie piętro. Nie wiedział jak dostał się do mieszkania. Pamiętał za to płacz Asi i przerażenie na jej twarzy. Czuł jak omywa jego oblicze, głaszcząc kręcone włosy. Bał otworzyć się oczy, więc leżał z głową na jej kolanach, oddając się tej pieszczocie bez reszty. Popłakał się z bezsilności, a najróżniejsze złe myśli przemknęły przez pokrytą strupami głowę. Wreszcie poczuł w sobie siłę i podjął decyzję: Nie podda się, będzie walczył dla niej. Uniósł głowę i spojrzał w jej kasztanowe oczy. Rozpłynął się w ich pięknie, cieple i obietnicy którą dostrzegł.
Dla tej obietnicy wytrwa, da radę.. Nigdy więcej ucieczki..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz