Poruszał się sprężyście i
szybko. Krok za krokiem przemierzał przestrzeń starego miasta,
dzielnicy slumsów i bezrobocia. Brudnych szyb w ramach o złuszczonej
farbie i kominów, dymiących spalaniem plastyków i wszelakich
śmieci. Osypujących się tynków i spękanych murów, które bez
wpiętych w nie ankli, rozsypałyby się niczym domki z kart. Świat
nędzy, braku perspektyw, prostego języka, nieskalanego wyszukaną
metaforą, czy śmietników pełnych niesegregowanych odpadków i
bardzo cienkich obierków. Wreszcie królestwo starszych pań,
zalegających w oknach na niepranych od lat poduszkach. Gotowych
dostrzec najmniejszy występek przeciw cnocie i moralności. Bez
wahania wydających wyroki na ludzi i ogłaszających je w ohydnych
plotkach rozchodzących się lotem błyskawicy. Jednocześnie,
zupełnie ślepych gdy zachodziła potrzeba udzielenia komukolwiek
pomocy.
Wsunięty
na głowę kaptur krył go przed spojrzeniami ciekawskich, a
opuszczona nisko głowa, dopełniała szczelności tej osłony.
Głębokie kieszenie, znakomicie chroniły dłonie przed chłodem
październikowego popołudnia. Cała jego sylwetka obwieszczała: Nie
ma mnie tutaj. W ostatnich latach stał się prawdziwym mistrzem
nieistnienia. Potrafił nie rzucać się w oczy jak mało kto. Musiał
się tego nauczyć w tym mroźnym i mało przyjaznym kraju,
rozbrzmiewającym językiem szelestów, świstów i nic nie
znaczących ogólników. Miejscu pełnym ludzi deklarujących
otwartość i tolerancję, a jednak odruchowo spinających się na
jego widok. Przypatrujących mu się z wścibską ciekawością.
Szukających właściwych słów w trakcie rozmowy. Starających się
nie urazić go podczas wymiany poglądów. A przecież wolałby żeby
potrafili sięgnąć po telefon i wezwać pomoc gdy padał ofiarą
agresji.
Skręcił za róg. Bezpieczny
azyl mieszkania, był już bardzo blisko. Wówczas, kątem oka
dostrzegł pierwszego z nich. Szedł drugą stroną ulicy, pozornie
nie zainteresowany niczym, lecz coś w jego sylwetce krzyczało
fałszem. Może zbytnie skupienie i zupełny brak reakcji na
otoczenie? Może przelotny błysk oka, zanim opuścił głowę,
odwracając ją nieco zbyt ostentacyjnie? Napakowany, choć
niewysoki, ubrany w szare, upaćkane spodnie dresowe i naciągnięty
na kark zielony Flyers. Szedł powoli, jakby bez celu, kołysząc się
z nogi na nogę.
Za
późno na odwrót – pomyślał. Nie da się uciec w stronę z
której przyszedł. Zbyt wiele razy to przerabiał by łudzić się
nadzieją, że jej nie obstawili. Zerknął w szybę zaparkowanego
auta i zobaczył go. W dwudziestoletnim, pordzewiałym Passacie,
niczym w najczystszym zwierciadle, odbiła się wychylająca się zza
węgła rozmazana twarz. Zniknęła równie szybko jak się ukazała,
a jednak zdołał dostrzec krótko przycięte włosy i szalik
miejscowego klubu. Wiedział, że nie mylił się w swej ocenie,
droga powrotna była odcięta.
Starając się uspokoić
kołaczące serce, szukał wyjścia z matni. W kieszeniach poczuł
drętwiejące palce. Zbyt mocno zaciskał je, szykując się do
działania. Idący z przeciwka dresiarz, niemal się z nim zrównał.
Zdradził go minimalny ruch w kierunku krawężnika. Widząc to,
poczuł przypływ adrenaliny pompowanej wprost do serca i poddał się
impulsowi, zrywając się do biegu. Przeciwnik natychmiast skrócił
dystans, usiłując przeciąć mu drogę. Decyzja o ucieczce, została
jednak podjęta we właściwej chwili i próba skazana była na
niepowodzenie. Poczuł swoją szansę, choć liczył się z tym, że
u drugiego wylotu ulicy, też może ktoś na niego czekać. Słysząc
za sobą tupot dwóch lub trzech osób, biegł po granitowych,
spękanych i śliskich płytach chodnikowych. Nie ryzykował
spojrzenia wstecz, bojąc się stracić chwilową przewagę. Choć
ulica nie była długa, to w ciągu tych kilku sekund, zdała mu się
największą arterią w mieście. Jednak z każdym susem,
konsekwentnie zbliżał się do skrzyżowania. Na ostatnich metrach
poczuł jakby wyrosły mu skrzydła. Aby tylko do rogu – pomyślał,
i poczuł kopnięcie. Całe ciało uniosło się w powietrze i lekko
skręcone, zaczęło opadać ku szarej przestrzeni chodnika. Za
zdziwieniem ujrzał kolejnego napastnika, który przez cały czas
czekał na niego w jednej z przepastnych bram, by jednym krokiem
przeciąć jego marzenia o skutecznej ucieczce. Przeskoczył nad
nim, ostatecznie odcinając upragniony wylot ulicy. Poderwał się z
ziemi, obierając jedyny wolny już kierunek, bramę z której przed
chwila wychynął ukryty napastnik. Popędził przez śmierdzącą
amoniakiem przestrzeń, równie szybko przemierzając brudne
podwórko. Dzieciaki z komórkami w dłoniach, oparte o trzepak,
nawet nie podniosły głów. Kroki pogoni zadudniły w bramie.
Napastnicy nie odzywali się do siebie, zupełnie jakby byli, jedną
sprawną maszynerią, stworzoną do łowów na ludzi. Pokonał
kolejną bramę, tym razem oficyny, wpadając na małe podwórko,
przegrodzone betonowym płotem. Nie poddał się rozpaczy oceniając
swe szanse: Dwa metry, da radę. Stawiając ostatni krok przed
przeszkodą, ugiął kolana jak najniżej się dało. Odbił się od
podłoża niczym puma i zdołał założyć pewny chwyt. Całe ciało
podążyło za napiętymi muskułami, by lekko bokiem, przerzucić
się nad górną krawędzią. Opadł miękko po drugiej stronie,
zyskując chwilową przewagę. Prześladowcy nie byli tak zwinni i
słyszał ich mozolne wdrapywanie się na parkan. Podniósł się i
puścił pędem w kierunku jedynej bramy. Dopadł i szarpnął za
gałkę. Zamknięta, cholerny domofon. Jednym ruchem dłoni, nacisnął
kilka losowych przycisków. Szczęście mu nie sprzyjało. Rozejrzał
się wokół i zobaczył dwie starsze panie, rozłożone na swoich
poduszkach, i obserwujące świat z wysokości parapetów.
-
Proszę otworzyć!, Proszę… - zaskamlał łamiącym się głosem.
Jedna z babć ruszyła nieśpiesznie znikając w głębi mieszkania.
Druga przyglądała się nadal z nachalną ciekawością. Było za
późno, napastnicy właśnie sforsowali ogrodzenie i na ich
czerwonych od wysiłku twarzach malował się wyraz tryumfu.
Nieśpiesznie zbliżyli się do niego. Nadal dyszeli. Poczuł też
smród skacowanych oddechów i niepranej od kilku dni bielizny
-
Co my tu mamy? Małego, przerażonego czarnucha. Zaraz zobaczysz co
spotyka brudasa, który ośmiela się posuwać białą kobietę.
Wiedział
co będzie dalej i czuł przerażenie, tym niemniej zaskoczyła go
własna reakcja: Podniósł głowę odrzucając kaptur i ukazując
swoją ciemną twarz. Dumne oczy spojrzały w twarze napastników.
Roześmiał się histerycznie:
-
Brudasie? Tylko spójrzcie na siebie, na wasze brudne spodnie i
poplamione bluzy. Wyglądasz jak ostatni łachmyta, więc daruj sobie
określenia brudas.
Pierwszy
cios, który wylądował na skroni był potężny. Kolejne dosięgły
go jeszcze nim upadł. Leżąc, mógł tylko osłonić głowę
ramionami. Każdy kolejny kopniak wybijał z niego życie. Oprawcy
katowali go w szale, nacechowanym jednak konsekwencją i
skrupulatnością. Druga ze staruszek, zamknęła z trzaskiem okno.
Nerwowe spojrzenia zza firanek, trwały tylko chwilę. Nikt nie
odważył się wychylić.
Poczuł
jak osuwa się w ciemność. Rzeczywistość odpływała falując.
Zanim stracił kontakt, zdążył jeszcze usłyszeć brzęczyk
otwieranego domofonu. Za późno..
Gonitwę miał we krwi, bo
właściwie całe jego życie było jedną, wielką, improwizowaną
ucieczką. Nieważne kto kogo usiłował przegnać: Militarystyczny
rząd rodzinnego Mali czy wojowniczy Tuaregowie. Zawsze kończyło
się kolumną uchodźców, taszczących cały swój dobytek w
starych, podniszczonych walizkach. Przed oczami przewinęła się
karuzela miejsc i czasów, płynących w promieniach kąsającego
słońca i wietrze, pełnym piaszczystego pyłu, który zatykał
nozdrza, niosąc jednak zapachy szczęśliwego dzieciństwa. Rodzice
zaznali smaku życiowej huśtawki, uzależnionej od tego, kto akurat
dzierżył stery tego ogarniętego niepokojem kraju. Raz na wozie,
raz pod nim – mówiło stare przysłowie, które przekuć się
miało w bardziej prawdziwe: raz w stolicy, raz na prowincji, bo
właśnie na spokojnych wiejskich kresach, znajdowali chwilowe oazy
wytchnienia od represji i prześladowań. Z dala od metropolii,
wszystko było spokojniejsze. Ludzie zdawali się niezbyt zaciekli i
mniej mściwi. Nikt nie czyhał na niepowodzenia innych i nie
przykładał do nich ręki. Nie wrzało podskórnie nienawiścią,
zresztą to chyba uczucie zarezerwowane dla wielkich miast. Miejsc
pełnych różnorodności i podkreślających te różnice. Pełnych
tęsknoty do lepszego. W ostateczności, gdy nie uda się poprawić
własnego losu, to zawsze można spróbować ściągnąć innych do
własnego poziomu. Prawda ta, niezależna jest od czasów i miejsc,
lecz w małych wioskach, ciężej jej sforsować poczucie bliskości
międzyludzkiej. Anonimowość masy, zawsze jest ulubionym tworzywem
dla nienawiści i prześladowań. W małej kulturze przestajemy być
tak agresywni i pozbawieni litości. Stąd bezpieczniej było
zamieszkać w miejscu kontrolowanym przez Tuaregów, niż natknąć
się na nich w innych rejonach. Choć lokalna społeczność dawała
im odczuć, że są tutaj obcy, to jednak nikt nie kwapił się by w
jakikolwiek sposób na nich nastawać.
Wszystko zmieniło się wraz z
pojawieniem się islamistów, którzy dzięki pomocy Al-Khaidy, dość
szybko przejęli obszary kontrolowane przez władze świeżo
proklamowanego Azawadu, i zapoczątkowali swoje krwawe rządy oparte
na prawie szariatu. Nienawiść dotarła do każdego miejsca i w
cichą noc, wyciągnęła swą krwawą dłoń uzbrojoną w maczetę.
Śmierć rodziców zbiegła się z końcem szkoły średniej i
osierociła go na progu dojrzałości. Pozbawiony środków do życia
i korzeni, zdecydował się na kolejną ucieczkę. Ruszył w nią
ochoczo, choć obrany kierunek kojarzył mu się jedynie z miejscem
studiów jednego z prezydentów Mali. Przyjaciele rodziców pomogli,
dając wsparcie, miejsce na uniwersytecie i pieniądze na bilet.
Wysiadając z samolotu, nie
wiedział czego się spodziewać po tym odległym i zimnym kraju,
lecz serce płonęło mu nadzieją. Nie znał języka ani obyczajów.
Nie miał żadnych znajomych a środki z przyznanego stypendium, były
nad wyraz skromne. Oprócz uciekiniera stał się również
emigrantem. Exodus nie przyniósł mu planowanego ukojenia. W Polsce
czuł się źle, niczym człowiek drugiej kategorii. Dopadło go
znane wielu emigrantom poczucie własnej obcości. Przez nie
alienował się jeszcze mocniej. Wyróżniał się z tłumu, również
fizycznie, a okazywana mu niechęć, była aż nadto widoczna. Nie
poddał się jednak losowi, dość szybko ucząc się tej dziwnej,
szeleszczącej mowy. Okrzepł, znalazł pracę i powoli stał się
jednym z najbardziej obiecujących studentów. Nie myślał o
wiązaniu przyszłości z tym światem, choć wszyscy wokół,
zachęcali go by poszukał żony, dzięki której mógłby zyskać
obywatelstwo. Nie planował pozostać tu po studiach, aż poznał
Joannę. Trudno mu było uwierzyć, że ta rudowłosa piękność
może naprawdę się nim interesować. Później, wmawiał sobie, że
jej uczucie nie przetrwa. Lecz było wciąż silne, mimo niechęci
rodziny i otoczenia. Wreszcie dojrzeli do wspólnego mieszkania i
wynajęli je w tej zapomnianej przez Boga dzielnicy. Choć w ciągu
ostatnich trzech lat, wielokrotnie padał ofiarą agresji, to jednak
zaczął widzieć jasne perspektywy. Kiedy byli razem, nie liczyło
się że ludzie nie patrzą mu w oczy. Nie miał znaczenia fakt, iż
do domu przemykał się jak złodziej, a staruszki w oknach spluwają
do skrzynek z pelargonią, widząc jak trzymają się za ręce. Co
więcej, uwierzył w coś niewiarygodnego: W koniec swojej ucieczki.
Chłód
i jasność przebudzenia, spotęgowało szarpanie jego ramienia.
-
Halo, nic panu nie jest?
Otworzył
oko, przykryte opuchniętą powieką i ujrzał pochylonego nad sobą
mężczyznę.
-
Może wezwać karetkę albo policję?
Zaprzeczył
ruchem głowy, choć wywołało to ból, który wycisnął łzy na
jego posiniaczoną twarz. Mężczyzna ujął go pod ramię i pomógł
podnieść się z chodnika. Powoli postawił pierwszy krok, po nim
kolejny. Czuł jak pulsuje mu spuchnięte od kopnięć ciało. W
ustach czuł smak krwi. Ruszały mu się przednie zęby. Szedł
długo, przytrzymując się ścian starych budynków. Nie pamiętał
jak pokonał schody, prowadzące na trzecie piętro. Nie wiedział
jak dostał się do mieszkania. Pamiętał za to płacz Asi i
przerażenie na jej twarzy. Czuł jak omywa jego oblicze, głaszcząc
kręcone włosy. Bał otworzyć się oczy, więc leżał z głową na
jej kolanach, oddając się tej pieszczocie bez reszty. Popłakał
się z bezsilności, a najróżniejsze złe myśli przemknęły przez
pokrytą strupami głowę. Wreszcie poczuł w sobie siłę i podjął
decyzję: Nie podda się, będzie walczył dla niej. Uniósł głowę
i spojrzał w jej kasztanowe oczy. Rozpłynął się w ich pięknie,
cieple i obietnicy którą dostrzegł.
Dla
tej obietnicy wytrwa, da radę.. Nigdy więcej ucieczki..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz