wtorek, 31 maja 2016

W czasie deszczu dzieci się nudzą?


Nudno gdy za oknem
deszcz mi ciągle pada
taka to klimatu
przemoczona wada
świat w kałużach tonie
ciemnobure chmury
okna w kroplach deszczu
a ja szukam dziury
by tę wilgoć przegnać
rozgonić do końca
niebo przeciąć smutne
wpuścić trochę słońca

smutny siedzę w domu
nie ruszam z mej budy
czy jest ze mnie dziecko
że mam w deszczu nudy?

niedziela, 29 maja 2016

Wilcze Serce


    Wjeżdżając na wzgórze, Wilcze Serce oderwał się od grzbietu mustanga i miękko zeskoczył na ziemię. Ostatnie metry pokonał pochylony i niemal na czworakach. Ułożył się w gęstwinie zarośli i spojrzał w dół. Jechali dwójkami, jeden za drugim. Odziani w niebieskie kurtki i czapki w tym samym kolorze. Guziki i karabiny połyskiwały w słońcu, wypolerowane niczym zwierciadła. Szybko ocenił ilość, wyszło około pięćdziesięciu. Mieli nad nimi przewagę, choć blade twarze miały broń palną. W zaroślach za nim kryło się około trzech setek najlepszych wojowników. Wieść o zbliżającej się walce, przyciągnęła nawet najbliższych sąsiadów, żądnych skalpów, chwały i łupów. Mimo przewagi, zdawał sobie sprawę z ryzyka, toteż cierpliwie czekał aż wojsko wjedzie w wąwóz, naturalną pułapkę. Zostało jeszcze trochę czasu nim tu dotrą. Póki co, wszystko szło po jego myśli.
     Ostrożnie wycofał się z punktu obserwacyjnego by porozmawiać z pozostałymi wodzami. Przypomnieli sobie plan, przestrzegając jednocześnie przed zbyt wczesnym wejściem do walki.
        Pół godziny później leżeli wzdłuż pagórka, obserwując zwiad badający wąwóz. Kawalerzyści wjechali rozglądając się nerwowo. Zdawali sobie sprawę z ryzyka, które czai się w takich miejscach. Byli już w połowie, gdy ze wzgórza, z głośnym świstem pofrunęła lawina strzał. Nim zdążyli się odwrócić, wróg ukryty przed ich oczyma, wystrzelił po raz drugi. Efekt był piorunujący, połowa kawalerzystów leżała na ziemi, reszta natychmiast zeskoczyła z wierzchowców, kryjąc się za martwymi i celując ze swych karabinów do niewidocznego napastnika. Wzgórza ożyły wrzaskiem setek wojowników. Ich sytuacja stała się dramatyczna. Te około trzydziestu karabinów nie było w stanie zatrzymać frontalnego ataku a na pomoc liczyć nie mogli. Jedyna nadzieja w dyscyplinie, racjonalnym i skutecznym prowadzeniu ognia.
Wraz z wrzaskiem ziemia zadudniła. Wojownicy popędzili w dół zbocza. Ich liczba wywołała przerażenie na twarzach żołnierzy. Krzyki dowódcy by wytrzymać się do ostatniej chwili, utonęły w ogólnym tumulcie i zgiełku. Wbrew rozkazowi rozległ się wystrzał, chwilę później kolejny. Roztrzęsione ręce nie były w stanie skutecznie wycelować. W jednej chwili wszystko się załamało i każdy zaczął walczyć samodzielnie. Cała koncepcja obrony upadła. Nie mogli liczyć na zadanie poważnych strat ani na efekt psychologiczny, jaki wywołałby rząd padających wojowników. Ładowane przez lufę karabiny, nie zostawiły również czasu na powtórne załadowanie. Indianie z okrzykiem na ustach wpadli między kawalerzystów, zadając ciosy włóczniami i tomahawkami. Wilcze Serce zdzierał właśnie skal jednemu z powalonych żołnierzy gdy ujrzał dowódcę oddziału. Skoczył na równe nogi i popędził ku niemu. Major wystrzelił w kierunku jednego z wojowników i odrzucił bezużyteczny już karabin. Widząc to, wódz mocniej ścisnął swą włócznię i ruszył do frontalnego ataku. W ostatniej chwili dostrzegł jak żołnierz wyciąga pistolet celując do niego. Uderzenia kuli niemal nie poczuł, choć chwilę później upadł na ziemię. Widział jeszcze rzeszę wojowników, rzucających się na dowódcę i krwawy skalp zdjęty z żywego wroga. Później osunął się w ciemność.

      W sennym majaku stał wraz ze swym ojcem i martwym bratem. Przegrodzili drogę parowu, broniąc dostępu do wioski. Na wprost nich, sznurem, jeden za drugim nadchodziły blade twarze. Machali tomahawkami, rozłupując kolejne czaszki, lecz wrogów nie ubywało. Na miejsce każdego z powalonych wstawał następny, kontynuując wrogi marsz ku wiosce. Walczyli z całych sił, choć ręce odmawiały posłuszeństwa a widoczność ograniczała spływająca z nich posoka. Nogi ślizgały się na rozrzuconych zwłokach, lecz oni nie ustępowali. Klęska była nieunikniona, toteż kolejno padali na ziemię a ich ciała przykrywali padający żołnierze. Wreszcie Wilcze Serce pozostał sam na placu boju, machając bronią na lewo i prawo. Wydawało się, że nie ulegnie, gdy z tłumu wyłonił się martwy dowódca kawalerzystów i podobnie jak wcześniej wycelował weń pistolet. Kolumny bladych twarzy przechodziły po nim całymi godzinami. Zdawały się nie mieć końca. Powalony i martwy, czuł jednak wszystko. Nie wiedział ile czasu minęło, nim wszystko się skończyło. Jego duch uniósł się z ziemi i rozejrzał wokół. Wszędzie leżały trupy w niebieskich kurtkach, porozrzucane, oszpecone przez rany. Sępy urządzały sobie ucztę na ich wnętrznościach, nie kłócąc się nawet o kąski. W lekkim oddaleniu stali jego ojciec i brat, równie eteryczni jak on sam. Kiwając smutnymi, opuszczonymi głowami, spojrzeli w kierunku wioski. Podążył tam wzrokiem. Wioska tonęła w ciszy. Nie było ognisk, biegających z łukami dzieci, nie szczekały psy. Wszędzie jak okiem sięgnąć, leżeli martwi. Kobiety, starcy, maluchy. Nie było nikogo kto mógłby zadbać o ich pochowanie. Ból rozdarł mu serce, wywołując ból, który szarpał wnętrzności. Fizyczne cierpienie połączyło się z poczuciem ostatecznej klęski. Przestrzeń wessała go w mgłę, z której formować się zaczął wigwam.
     Otworzył oczy z głośnym wrzaskiem. Wiedział, że to co widział było snem, a jednak fizyczny ból był całkiem prawdziwy. Chwilę przyzwyczajał się do półmroku, dostrzegając pochylonego nad nim szamana, który ułożył kulę na ostrzu zakrwawionego noża. Uśmiechnął się do niego, obwieszczając:
- Wilcze Serce będzie żył. Spłodzi jeszcze wielu synów i zedrze mnóstwo skalpów swoich wrogów. Niech teraz pije.
Przełknął gorzkawy napar i stał się senny. Wyśpiewywane przez szamana strofy, miały hipnotyczną moc, więc jego oczy pokryła ciemność.

       Nadeszła zima a Wilcze Serce zdrowiał szybko. Po zwycięstwie nad wojskiem, cieszył się wielką estymą. Szanowano go i pytano o zdanie w każdej sprawie. On jednak wciąż emanował jakimś smutkiem. Pamiętał swą wizję i coraz częściej rozmyślał nad jej przesłaniem. Wiedział, że wraz z wiosną, blade twarze nadejdą znów. Czuł, że nie mogą wygrać tej walki, toteż coraz częściej wspominał o tym, że być może będą musieli się zmienić. Pozostali wodzowie, upojeni sukcesem i zdobycznymi karabinami, ani myśleli poddać się rządowi. Nie zamierzali osiadać w rezerwatach i rezygnować z dotychczasowego życia. Szykowali się do wojny, gdy jego ogarniały coraz większe wątpliwości.
Tak jak się spodziewano, biali wrócili wraz z pierwszą zielenią. Nadeszli w sporej sile, zakładając tymczasowy fort na skraju ich terenów łowieckich. Gdy zebrano radę wojenną, Wilcze Serce podzielił się swoją wizją:
- Nie zdołamy ich pokonać. W miejsce każdego powalonego, przyjdą setki następnych. Kontynuując walkę, skazujemy na śmierć nasze kobiety i dzieci.
Nie widząc poparcia, zaakceptował decyzję i przyłączył się do walki. Ta jednak nie przynosiła sukcesów. Fort bronił się twardo a regularnie zwiększana obsada nie dawała żadnych nadziei na sukces.
      Wreszcie dotarli emisariusze, nawołujący do złożenia broni i zgody na życie w rezerwacie, zapowiadając jednocześnie odwet na tych którzy tego nie uczynią. Wilcze Serce zrozumiał powagę sytuacji i wraz z grupą zawiedzionych klęskami wojowników, poddał się wojsku. Wyszydzany i nazywany Zajęczym Sercem, ściął włosy i osiadł na przydzielonej mu ziemi. Pogarda okazywana mu przez wojowników bolała, lecz mocno wierzył w to, iż istnienie plemienia jest ważniejsze od jego dumy. Wieści zdawały się to potwierdzać. Wojsko ścigało i dziesiątkowało tych, którzy nie złożyli broni. Odrywały się od nich małe grupki, które osiadały w rezerwacie, porzucając swe wojenne rzemiosło. Biali przynieśli ze sobą technikę i wynalazki, wprowadzili handel, dzięki któremu Indianie zyskiwali przedmioty których pożądali, płacąc jednak absurdalne ceny. Musieli zmienić swe przyzwyczajenia. Coraz częściej uprawiali ziemię, uzupełniając swą dietę polowaniem. Gdy okrojono ich tereny, Wilcze Serce poczuł ucisk w gardle, lecz poddał się wyrokowi. Łowy na mniejszym terenie, nie dawały już takich wyników. Szybko przetrzebiono okolicę, zwłaszcza iż skóry były jednym z niewielu towarów na wymianę. Zimą zjawiał się głód. Wojownicy w poszukiwaniu zwierzyny zapuszczali się więc na zakazane tereny. Wraz z kupcami i nadzorcami, pojawiły się choroby, które dla Indian były śmiertelne. Sam wódz mimo pensji wypłacanej przez rząd, miał problemy z utrzymaniem swych żon i dzieci, toteż w trakcie zimowych polowań znikał na wiele tygodni, pozostawiając wioskę bez opieki.

      Tym razem szczęście mu dopisało. Jadąc konno z synami, ciągnęli za sobą całkiem spore trofea. Zapas mięsa powinien wystarczyć by przetrwać zimę. Pełne brzuchy i obfite łowy, wywoływały uśmiech na ich twarzach. Gdy na horyzoncie ukazała się wioska radość znikła, zastąpiona przez niepokój. Nad chatami nie unosił się dym a miejsce wydawało się opuszczone. Odczepili żerdzie z zapasami i popędzili przed siebie. Wjeżdżając dostrzegli pierwszych zmarłych. Ciała leżały w różnych miejscach. Skórę miały pokrytą czarnymi plamami, widoczną oznaką choroby. Były wszędzie, w chatach i na zewnątrz. Wilcze Serce wszedł do siebie i opadł na kolana. Większość jego dzieci podobnie jak żony, leżała na skórach. Wszędzie panowała śmierć i choroba, krajobraz który znał ze swej wizji. Bez słowa zabrali się do pracy przenosząc ciała i formując stos. Nikt nie podołałby samotnie, próbie pochowania tylu ludzi zgodnie z obyczajem, toteż wybrali jedyną możliwą opcję. Wiele godzin znosili zmarłych w jedno miejsce. Padając ze zmęczenia, podłożył ogień i płacząc osunął się na ziemię.
       Płonący stos wskazał drogę uciekinierom którzy, nie radząc sobie z chorobą, opuścili wioskę. Wśród nich wróciła jedna z jego żon. Zgromadzone mięso pozwoliło nakarmić ocalonych. Jego lud prezentował się żałośnie. Została ich może jedna trzecia, z czego niewiele dzieci, które okazały się najbardziej podatne na chorobę przyniesioną przez białych. W następnych dniach, dołączyli do nich jeszcze wojownicy powracający z polowań. Wilcze Serce, przez cały czas pozostawał milczący. Wreszcie wsiadł na konia ruszył w stronę fortu. Jego śladem ruszyli niemal wszyscy mężczyźni. Załoga widząc go przed bramą otworzyła wrota. Dawno przestali się go bać, a o jego wcześniejszych wyczynach nikt nie pamiętał. Przejeżdżając przez bramę, sięgnął po broń. W oczach wartowników dojrzał niedowierzanie. Pierwszy runął na ziemię z roztrzaskanym czerepem. Drugiego przygwoździł do ziemi lancą. Zanim ktokolwiek zorientował się w sytuacji, reszta wojowników z wrzaskiem przedostała się do środka, urządzając krwawą rzeź szczątkowej załodze fortu. Zdzierając swój pierwszy od dawna skalp, poczuł w sobie dawną siłę. Mimo iż zaprzedał samego siebie, nie był w stanie ocalić swego ludu przed klęską. Uciekając przed tym czego się obawiał, doszedł do tego samego miejsca. Teraz poczuł się wolny. Koniec kalkulowania i opuszczania głowy. Wilk nigdy nie będzie zającem.

     W ciągu dwóch lat, stał się najbardziej krwawym wodzem. Nie odpuszczał żadnej okazji do konfrontacji z wojskiem. Atakował, zabijał i wymykał się skutecznie. Jego grupa mimo dużych strat, stale się powiększała. Dołączali do niej wojownicy szukający sławy i zemsty. Kolejne ekspedycje nie potrafiły rozwiązać problemu. Wreszcie śmiertelnie ranny i osaczony, rzucił się samotnie na wrogów, znajdując śmierć godną wielkiego wodza. Gasnące oczy ujrzały dziada i ojca, przyglądających mu się z dumą.
- Ja jestem Wilcze Serce. Jestem wojownikiem – wyszeptał.

sobota, 21 maja 2016

Toksyczni

Nie myślę o tobie wcale
narzędziem jesteś jedynie
kiedyś opuścisz gardę
rzeka zła w ciebie wpłynie
na twym umyśle czystym
odcisnę ślad mego palca
spojrzeniem nienawistnym
przemienię cię w zakalca

nie wolno świecić jasno
na wzór ognistej pochodni
więc was przekształcę łacno
byście mi byli podobni

wtorek, 17 maja 2016

Wielki mecz Zdunka


     Pędząc z piłką, czuł wiatr w nieco zbyt długich, związanych w kitkę włosach. Powiew był tak samo gorący jak otaczające ich powietrze, lecz nikomu to nie przeszkadzało. Mokra, przepocona koszulka, lepiła się do ciała. Nikt nie myślał o strojach, każdy grał w tym na co było go stać. Mecze dzielnicowe to nie rewia mody, to sport w najczystszej postaci. Bez gwizdków, sędziów, trenerów. Wszelkie wątpliwości, kto kogo faulował, trzeba było rozstrzygnąć na boisku, między sobą. O dziwo, rzadko dochodziło do większych spięć, choć i te się przecież zdarzały. Mimo dość twardej gry, mecze były wyjątkowo czyste, nikt nie oszukiwał, nie polował na kości. Na dzikich boiskach szacunek dla rywala rodził się samoistnie a wszelkie pretensje znikały z końcem spotkania.
      Ich drużyna istniała od dawna, chciałoby się rzec: od zawsze, ale nie byłaby to prawda. Poznali się w trakcie licznych potyczek na tym samym boisku. Wiele razy stawali naprzeciw siebie, by w końcu zjednoczyć siły. Lubili się i uzupełniali. Byli jak palce jednej dłoni, choć ta miała ich więcej niż pięć. Krzychu, Gutek, Killer, Gruby, Graba, Mały i Mario – nie było na nich mocnych. Jeździli wszędzie gdzie ich zaproszono i grali z każdym. Nie straszne im były betonowe, szkolne boiska, hale sportowe, trawiaste wertepy. Nie opuszczali głów przed piłkarzami grającymi w lidze. Przyjeżdżali, ogrywali, wracali. Nigdy nie odpuszczali, nie odmawiali. Niejeden raz zdarzało się grać mecz po meczu. Każdy miał swoje wady i zalety, lecz razem stanowili najdoskonalszy monolit. Nie musieli rozmawiać o taktyce, tłumaczyć swoich zadań. Każdy z nich kochał futbol a ten odwdzięczał się im jak mógł. Boisko było ich domem, miejscem w którym wszystko się udawało.
      Dobiegając do końcowej linii, rzucił okiem na przesuwających się obrońców. Cofnęli się za głęboko, dokładnie tak jak przewidywał. Zamarkował dośrodkowanie w pole karne i w ostatniej chwili wycofał piłkę na jego linię, wprost pod nogi napastnika, który jako jedyny nie popędził w kierunku bramki i teraz stał niepilnowany. Huknął jak z armaty. Piłka przeleciała między próbującymi ją powstrzymać obrońcami. Bramkarz nawet nie drgnął, gdy uderzyła w spojenie słupka z poprzeczką i wypadła daleko poza boisko.
     Za bramką stał chłopiec. Zaniedbane ubranie, brudne, potargane włosy. Poruszał się z jakąś niezgrabnością, a jednak natychmiast pobiegł za piłką, kopiąc niezdarnie w kierunku bramkarza. Przeleciała daleko od niego i wylądowała w krzakach. Poirytowani przeciwnicy w dość niewybrednych słowach kazali mu ją przynieść. Gdy wychodził z bukszpanu, jego twarz i ręce były podrapane. Podszedł z piłką w rękach i podał ją jednemu z graczy. Ten odepchnął go i rzucił
- Spadaj głąbie.
W trakcie pierwszej połowy, sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Wołali na niego „Zdunek” i traktowali z lekceważeniem. Było widać, ze chłopak jest lekko upośledzony. Traktowali go paskudnie, a mimo to biegał za każdym razem.
W przerwie chłopak z kitką, zawołał:
- Zdunek, chcesz z nami zagrać? Potrzebujemy kogoś żeby się zmieniać, wchodzisz?
Oczywiście, że chciał. Rywale wybuchnęli śmiechem, kwitując że wzięli sobie do składu głupka. Oni tylko się uśmiechnęli i spojrzeli na siebie. Nikt niczego nie skomentował, o nic nie zapytał. Rozumieli się bez słów.
- Jak masz na imię?
- Paweł.
- Słuchaj Paweł, zagrasz w ataku. Jak dostaniesz piłkę to po prostu strzelaj. Nie wracaj do obrony i nie szukaj podań, widzisz piłkę to wal śmiało.
     Drugą połowę rozpoczęli z animuszem. Cała drużyna grała na Zdunka. Każdy starał się mu podać w najlepszy możliwy sposób, zdając sobie sprawę z jego ułomności. Sytuacji miał sporo, jednak wzorcowo je partolił. Mimo to byli konsekwentni. W końcu udało się wymanewrować bramkarza i wyłożyć mu piłkę przed pustą bramkę. Kopnął ją czubkiem buta i oszalał z radości. Rywale spojrzeli z niechęcią jak przybijał piątki z resztą zespołu. O dziwo, ten gol jakby go natchnął. Nadal był nieskuteczny, lecz widać było iż z każdą chwilą czuje się coraz pewniej. Nadal starali się grać na niego i wreszcie przyniosło to wyniki. Zdobycie przez niego kolejnej bramki, załamało rywali. Strzelił ich w sumie sześć. Ostatnią po kiwnięciu bramkarza. Po meczu gadał jak nakręcony. Był w centrum uwagi. Ci którzy go poniżali, siedzieli w ciszy ze spuszczonymi głowami.
     Długowłosy spojrzał na niego zastanawiając się: czy postąpili słusznie? Wykorzystali go by dać tamtym nauczkę, jemu pozwalając zasmakować zemsty. Może to nie w porządku, lecz wystarczył jeden rzut oka na jego rozpromienioną buzię, by pozbyć się jakichkolwiek wątpliwości. Mimo swoich ograniczeń i niedostatków, chłopak kochał futbol tak samo jak oni.... a piłka kocha tych, którzy ją kochają.

niedziela, 8 maja 2016

W oparach absurdu

       Absurd. Jakże często słowo to pada w odniesieniu do wydarzeń, które dzieją się w naszym świecie. Zazwyczaj oburzenie, niedowierzanie, szok. Jakże to możliwe, iż stało sie coś takiego? Właśnie to, co każe nam krzyknąć: Absurd!
          A on wcale nie jest aż tak oderwany od naszego świata, który powstał nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Jedni mówią, że został stworzony. Inni widzą początek w wybuchu. A jaka jest prawda? Nikt nie jest pewien. Zarówno pierwsi jak i drudzy, opierają swe przekonania na wierze w to, że było jak im się zdaje. Gdy człowiek w coś wierzy, to dowody znajdzie wszędzie. 
       Czy wobec spraw tak fundamentalnych a jednocześnie niewyjaśnionych, może nas w ogóle dziwić jakiekolwiek zdarzenie? Czy wypada je nazwać absurdem? Może nie wypada, lecz niekiedy samo się ciśnie na usta, jako wyraz naszej wewnętrznej emocji. 
           Ot, dajmy na to taka sprawa napisu w szkolnej ubikacji. Jakiś brzdąc napisał: "Andrzej Dupa"... I się rozpętało. Najpierw wewnętrzne śledztwo w placówce pedagogicznej. Teraz czynności sprawdzające w prokuraturze, z powodu jednego, telefonicznego doniesienia. Ta sama instytucja przeszła do porządku nad tysiącami zgłoszeń w sprawie niepublikowania wyroku trybunału, ale poświęca czas by zająć się sprawą napisu w szkolnej toalecie. Kiedyś ścigano już bezdomnego, który również uraził powagę majestatu prezydenta RP. Hordy ścigających dopadły go wreszcie i pokazały światu: Nie wolno lżyć najwyższego urzędnika. Teraz podobnie, wysłano czytelny sygnał: Nie wolno! 
          Jak dla mnie, to trochę za dużo tych "nie wolno" w ostatnim czasie. Abstrachując od faktu, że przecież nikt zdrowy na umyśle, nie postawi dziecka przed sądem. Pozostawiając na boku kwestię, że nie każdy jest w stanie obrazić i umniejszyć powagę urzędu prezydenta. Bo kto bardziej w nią uderzy: Dziecko skrobiące długopisem napis w szkolnej latrynie, czy szef partii rządzącej, ostentacyjnie okazujący mu lekceważenie? Każdy może rozstrzygnąć sam: Czy w ogóle w ten sposób można znieważyć prezydenta? 
       Więc krzyczymy "absurd", w czasie gdy dzieje sie on na każdym kroku. Zupełnie jakbyśmy coraz mniej znali życie? Jakby coraz bardziej nas ono zadziwiało? 
Samo słowo staje się niekiedy epitetem, wyrazem lekceważenia. Kamieniem po którym nie trzeba tłumaczyć z czym się nie zgadzamy. Określenie to, jak zaklęcie umniejsza wagę komentowanego zdarzenia, jednocześnie znosząc konieczność argumentowania. Jakże to wygodne i charakterystyczne w naszych czasach. Bo i po cóż argumentować, tracić czas, skoro tylko my mamy rację?
         Widzimy to codziennie. Programy publicystyczne, już dawno przestały byc miejscem dyskusji. Króluje "ja panu/pani nie przeszkadzałem". Każdy chce tylko powiedzieć to z czym przyszedł. Puścić w eter swoje mądre hasła. Nie ma rozmów, nie ma słuchania. Zresztą na słuchanie trzeba mieć czas, a prawa anteny nieubłagane. My też żyjemy coraz prędzej i czasu mamy stanowczo za mało. Toteż bierzemy przykład i nie słuchamy. A bez odbioru nie ma rozmowy, więc nie rozmawiamy. Wciskamy "lubię to" lub ignorujemy. Być może z tego samego powodu nie czytamy. Czas, nasze ostateczne ograniczenie. Dotyczy ono również tych, którzy wierzą, iż po nim jest coś jeszcze. Jakże zmieniłyby się nasze perspektywy, gdyby zerwano pęta klepsydry, która dziś sypie piasek, choć jest złodziejką wody. Ot, taki kolejny absurd. Wyrwani z praw przemijania, być może znaleźlibyśmy w sobie więcej człowieka? 
          Czasami wątpię w początek i koniec wszystkiego. Może świat nigdy nie powstał a istnieje od zawsze? Przy czym zawsze, byłoby wówczas nie na miejscu, bo ono jest tylko podkreśleniem czasu. Jeśli zatem nie ma startu i nie ma mety, to co jest? Jest wszystko, cykliczne i niezniszczalne. Początek to moment, który my wskazujemy z naszej, ułomnej perspektywy. 
Kiedyś pytałem: Co jest początkiem patyka? Moment kiedy gałąź odpadła z drzewa? Chwila w której owa roślina wypuściła pierwszy pęd? Ziarno wpadające w glebę? Drzewo wcześniej, rodzące to nasienie? Wszystkie drzewa przed nim?
I w drugą stronę: Czy jeśli przełamię ten patyk, który przecież ma fizyczny koniec i początek, to czy powstaną dwa nowe patyki? Jeden nowy i jeden stary? A może nic się nie zmieni i wszystko jest jak było?
        Absurd? Być może. Powiedzmy to wyraźnie... Bo wówczas nie trzeba argumentować i myśleć...

niedziela, 1 maja 2016

Jeszcze łyk nadziei


     Z głośnym gwizdem wynurzyli się z nadprzestrzeni. Czerń poczęła wypełniać się ziarnkami materii, której całość ułożyła się w obraz okrętu kosmicznego. Pojawili się w sercu układu, dokładnie tam gdzie zamierzali. Nawigator otarł dłonią skupione czoło i rozluźnił napięte mięśnie. Głębiej zapadł się w fotel, jednocześnie wypinając kable podłączone do jego kończyn oraz czaszki. Był potwornie zmęczony, lecz jego umysł nadal wrzał. Dla reszty załogi podróż trwała krótko. Ot, przygotowania, start, dematerializacja, ponowne połączenie w całość... i koniec. 
      Nawigator zaczynał swoją pracę dużo wcześniej, wytyczając trasy, podłączając się do aparatury, by zyskać jak największe zestrojenie z okrętem. W trakcie dematerializacji, jako jedyny zachowywał namiastkę świadomości. Choć rozbity na atomy, musiał zachować czujność, intuicyjnie unikając wszelkich kolizji. Zderzenie nie mogło wyrządzić fizycznej krzywdy skoncentrowanej w wiązkę energii załodze. Mogło jednak wytrącić i rozszczepić część z nich, co uniemożliwiłoby ponowne złożenie wszystkiego w całość po wyjściu z nadprzestrzeni. O ile utrata któregoś z członków załogi, byłaby jedynie niedogodnością, o tyle materializacja jedynie części okrętu, mogłaby okazać się ich wspólną tragedią. Na szczęście zdarzało się to niezwykle rzadko.
       Do kabiny wszedł kapitan. Dopiął mundur, który nosił zresztą jako jedyny. Reszta załogi dość rzadko poddawała się wojskowemu drylowi, galowo występując jedynie podczas oficjalnych okazji. Nic dziwnego, okręt podlegał wojsku, jednak pozostawał do dyspozycji komórki archeologicznej, przez co obsadzano go głównie fachowcami, wcielanymi do wojska jedynie formalnie.
- Brawo Seth, dowiozłeś nas dokładnie w punkt. Świetna robota.
- Dziękuję kapitanie. Mam nadzieję, że wszyscy cali?
- Wygląda, iż są w jak najlepszym porządku. Tylko jedna osoba musiała skorzystać z porządkowania molekuł.
- Dobrze, że wyposażono nas w tę kabinę. Kiedyś do końca życia musiałby się zmagać z drobnymi błędami, powstałymi w trakcie scalania organizmu. Dziś po prostu wchodzi do komory, rozbija się na elementy i jest składany ponownie wedle wzoru rezerwowego.
- Dokładnie. Panie Pierwszy, proszę o status.
- Wszystkie systemy sprawne. Cel w zasięgu teleskopu.
- Przyjrzyjmy się zatem. Proszę obraz na monitor główny.
Na ekranie ukazała się niewielka planeta, błękitna od mórz i spowita białymi mgłami przemieszczających się chmur. Seth poczuł kulę wzruszenia w swym gardle. Być może widział przed sobą kolebkę swej cywilizacji. Zagubioną ojczyznę, o której mówiły mity. Poszukiwaną przez całe pokolenia badaczy przestrzeni. Legendę, którą opowiadano dzieciom, nie do końca wierząc w jej prawdziwość. A teraz patrzył z ekstazą, niemal zapominając o zmęczeniu podróżą.
      Wkrótce nadzieja nieco podupadła. Mimo nasłuchu w eterze panowała cisza. Orbita planety była całkowicie czysta. Żadnych satelitów, nadajników, śladów cywilizacji technicznej. Brak jakichkolwiek źródeł energii. Czy ta planeta rzeczywiście mogła być miejscem ich pochodzenia? Wydawało się to bardzo wątpliwe. Kultura zdolna do podboju kosmosu, nie może przecież zniknąć bez śladu? A ich praojcowie byli w stanie wędrować przez wszechświat i docierać do jego najdalszych zakątków.
     W miarę zbliżania się obrazy stawały się coraz mniej optymistyczne. Dopiero wejście na orbitę pozwoliło namierzyć pierwsze, bardzo prymitywne osiedla. Rozczarowanie całodobową obserwacją sięgało właśnie zenitu, gdy ciszę przerwał głos lokatora:
- Zatrzymaj to! Daj powiększenie? - oczy wpatrującego się w obraz rosły ze zdziwienia – Panie Kapitanie, musi pan to zobaczyć.
Na ekranie pojawiły się wyraźne, górujące nad otoczeniem struktury. Były większe niż mogliby przypuszczać, miały nieco złagodzone boki, lecz bez wątpienia przypominały ich własne budowle. Nie czekając na analizy działu historycznego, dowódca przełączył obraz na główny monitor.
- Panowie, wygląda na to, że jesteśmy we właściwym miejscu.
Oczom załogi ukazał się pustynny krajobraz, na którym wyrosły olbrzymie, stożkowate piramidy.
- Proszę przygotować zwiad – rzucił kapitan, przyglądając się jednocześnie archeologom – Jak tylko nasi specjaliści będą gotowi.


     By zmniejszyć ryzyko spotkania z przypadkowymi gośćmi, lądowanie przeprowadzono późną nocą. Niewielki transporter usiadł w pobliżu najstarszej z piramid. Od pozostałych różniła się charakterystycznym dla ich budowli, schodkowym kształtem. Wejście do środka nie stanowiło większego problemu. Zaskoczenie czekało na nich wewnątrz. Po rekonesansie, okazało się, iż obiekt był grobowcem. Nie był tworem ich praprzodków, lecz prymitywnych mieszkańców tych ziem. Nie miał funkcjonalności ich piramid, lecz zachowanie struktury i układ korytarzy, jasno wskazywały, że budowniczy miał kontakt z ich myślą technologiczną, którą przetworzył we własne dzieło. W sarkofagu znaleziono zabalsamowanego osobnika prymitywnej kultury, co również dowodziło kontaktów z ich rasą. Jako istoty zbudowani byli ze znacznie mniejszej ilości wody, toteż ich ciała mumifikowały się naturalnie. Lud zamieszkujący te okolicę, musiał doprowadzać do tego stanu sztucznie. Ilość zabiegów, którym poddano ciało, musiała być olbrzymia. Wszystko to by uzyskać stan podobieństwa z ich naturalnymi mumiami?
      W tym samym czasie, historycy przeglądali pismo obrazkowe na ścianach grobowca. Było ono inspirowane ich własnym systemem, choć mocno uproszczone. Odczytanie go nie nastręczyło im żadnej trudności. Historie zawierały mieszaninę wierzeń, obserwacji przyrody, opowieści z życia władców. Najbardziej interesujący fragment został wpleciony w inną opowieść jako ozdoba graficzna. Najprawdopodobniej, był dla miejscowych niezrozumiały, a skryba który go znalazł, przekopiował go starannie jako relikt dawnych czasów. Napisany ich językiem, pradawnym dialektem, częściowo nieznanym, dawał się jednak odczytać i rzucał światło na historię ich przodków.
- Wygląda na to, że doszli do takiego etapu, iż zabrakło im celów?
- Tak, przestali się rozwijać i utknęli w marazmie. Później zaczęli się staczać, wyniszczając się od środka.
- Zupełnie, jakby przestali chcieć żyć?
Rozważania przerwało wejście jednego ze strażników.
- Wygląda na to, że jesteśmy obserwowani przez jednego z dzikusów.
- Upewnić się, że jest tylko jeden i schwytać żywcem.
Chwilę później przed oblicze dowódcy przyciągnięto nieco ogłuszonego autochtona. Po zbadaniu sondą zapadła niezręczna cisza.
- On ma wiele wspólnych z nami genów? Ale jak to możliwe? Tak prymitywna forma życia?
- Nie ma wątpliwości. Ma całe łańcuchy wspólne z naszymi.
- Ale przecież nie należy do naszej rasy?
- Bez wątpienia nie należy, jednak jest z nami blisko spokrewniony, najprawdopodobniej przez mieszanie się krwi.
- Kto normalny chciałby mieszać się z takimi barbarzyńcami?
- Pamiętajmy, że nasi praojcowie podupadli bardzo... Ważniejsze co z nim teraz zrobić?
- Instrukcja mówi o tym jednoznacznie. Przedmiot badania musi być poddany anihilacji.
- Instrukcja nie zakłada, że badaniu może być poddany ktoś z naszym DNA..
- Faktycznie, to istotny problem.
- Może ja mam pomysł? - wtrącił nawigator – podajmy mu środki pobudzające, których używam w nadprzestrzeni. Przy tak minimalnej percepcji popadnie w rodzaj wizji, z której niewiele będzie dla niego jasne, wobec czego pewnie zapomni wszystko co widział.
- Zdaje pan sobie sprawę, że to pełna improwizacja?
- Oczywiście, jak każdy środek nieprzewidziany instrukcją.
- Wykonać. Nafaszerujcie go i porzućcie w jakimś bezpiecznym miejscu – zadecydował kapitan – Panowie, kopiujcie co się da i wracamy. Brakuje nam tylko kolejnych postronnych oczu.


       Niebieska planeta wypełniała szybę iluminatora. Co znalazł w tej wyprawie? Własne korzenie, nadzieję przetrąconą rozczarowaniem. Realną groźbę dla całej ich cywilizacji. Już wiedział, że bez celów nie będą potrafili być tym kim są. Najbardziej namacalnym dowodem byli ich przodkowie, którzy w chwili upadku skundlili własną krew z prymitywnymi organizmami. Zrobili to całkowicie celowo. Pisma nie zostawiały w tym względzie żadnych złudzeń. Epigoni dawnej chwały, próbowali przemieszać się z obcą rasą, przejmując jej marzenia, wiarę i siły witalne. Jeszcze raz przeczytał ostatnie zdanie: Wybaczcie nam, nie można żyć bez celu i nadziei. Baczcie by zawsze było coś, dla czego warto żyć...
       Czekała go bardzo trudna decyzja. Od dawna ich własna kultura, karmiła się jedynie poszukiwaniem swojej kolebki. Świat nie miał dla nich tajemnic. Przestrzeń nie stawiała granic. Widział to zbyt często, ich miasta były przepełnione ludźmi bez żadnych celów. Kariera wojskowa i misje poszukiwawcze, pozwalały nie popaść w apatię, lecz ta nieustannie zbierała żniwo pośród jego znajomych. Czyżby doszli do tego samego etapu?
- Kapitanie, okręt gotowy do skoku w nadprzestrzeń – zadźwięczał interkom
- Dziękuję, za chwilę dołączę do was na mostku.
Podjął ostateczną decyzję. Unosząc się z fotela, ostatni raz spojrzał w stronę planety.
- Powodzenia – szepnął i wyszedł z kabiny.
Zasiadając przy swoim pulpicie, spojrzał na nawigatora.
- Rób swoje Seth, dowieź nas cało do domu.
- Jak zawsze Kapitanie – uśmiechnął się i wcisnął przycisk dezintegracji.
Okręt pędził już z olbrzymią prędkością a jego wnętrze zaczęło się powoli rozmazywać na skutek rozpadu i przekształcania w wiązkę energii, która pokona wszechświat wioząc ich wprost do ojczyzny. Zadowolony i skupiony nawigator, rzucił ostatnie uśmiechnięte spojrzenie w stronę kapitana i zamarł. W ręku dowódcy dostrzegł pistolet. Laser wystrzelił i dosięgnął głowy Setha, dokładnie w punkcie kulminacyjnym rozpadu na elementy. Cała wiązka energii, będącej statkiem, załogą, marzeniami, rozsypała się pozbawiona świadomości nawigatora. W jednym momencie wystrzeliła w kosmos we wszystkich kierunkach, bez najmniejszych szans na ponowne scalenie. W ostatnim przebłysku świadomości, kapitan pomyślał: Nie ma życia bez celu, nic tego nie zmieni. Mogę jednak dać Wam jeszcze trochę złudzeń i poszukiwań kolebki.
Okręt zniknął w przestrzeni i nigdy się nie znalazł...


      Dotkliwe promienie słońca, zbudziły go bezlitośnie. Było gorąco, jego usta wyschły a głowa eksplodowała bólem. Neb wstał i rozejrzał się wokoło. Chwiał się na nogach, zupełnie jakby wypił zbyt wiele jęczmiennego piwa. Nie pamiętał jak znalazł się na pustyni, tuż przy dającym sporo cienia głazie. Oparł się o niego ręką i oniemiał. Cały pokryto rysunkami. Przedstawiały one latający obiekt i ludzi bez powiek. Spojrzał na ręce, pokryte farbą, którą miał w swoim bagażu. Najwyraźniej malunki były jego dziełem. Chłonął wszystko, choć nie miało to wielkiego sensu. Musiały powstać w jakimś amoku, przy całkowitym braku świadomości. Powoli, noga za noga, ruszył w stronę pobliskiego osiedla. Nim dotarł do pierwszych zabudowań, zaczął sobie przypominać.