Pędząc z piłką,
czuł wiatr w nieco zbyt długich, związanych w kitkę włosach.
Powiew był tak samo gorący jak otaczające ich powietrze, lecz
nikomu to nie przeszkadzało. Mokra, przepocona koszulka, lepiła
się do ciała. Nikt nie myślał o strojach, każdy grał w tym na
co było go stać. Mecze dzielnicowe to nie rewia mody, to sport w
najczystszej postaci. Bez gwizdków, sędziów, trenerów. Wszelkie
wątpliwości, kto kogo faulował, trzeba było rozstrzygnąć na
boisku, między sobą. O dziwo, rzadko dochodziło do większych
spięć, choć i te się przecież zdarzały. Mimo dość twardej
gry, mecze były wyjątkowo czyste, nikt nie oszukiwał, nie polował
na kości. Na dzikich boiskach szacunek dla rywala rodził się
samoistnie a wszelkie pretensje znikały z końcem spotkania.
Ich drużyna
istniała od dawna, chciałoby się rzec: od zawsze, ale nie byłaby
to prawda. Poznali się w trakcie licznych potyczek na tym samym
boisku. Wiele razy stawali naprzeciw siebie, by w końcu zjednoczyć
siły. Lubili się i uzupełniali. Byli jak palce jednej dłoni, choć
ta miała ich więcej niż pięć. Krzychu, Gutek, Killer, Gruby,
Graba, Mały i Mario – nie było na nich mocnych. Jeździli
wszędzie gdzie ich zaproszono i grali z każdym. Nie straszne im
były betonowe, szkolne boiska, hale sportowe, trawiaste wertepy. Nie
opuszczali głów przed piłkarzami grającymi w lidze. Przyjeżdżali,
ogrywali, wracali. Nigdy nie odpuszczali, nie odmawiali. Niejeden raz
zdarzało się grać mecz po meczu. Każdy miał swoje wady i zalety,
lecz razem stanowili najdoskonalszy monolit. Nie musieli rozmawiać o
taktyce, tłumaczyć swoich zadań. Każdy z nich kochał futbol a
ten odwdzięczał się im jak mógł. Boisko było ich domem,
miejscem w którym wszystko się udawało.
Dobiegając do
końcowej linii, rzucił okiem na przesuwających się obrońców.
Cofnęli się za głęboko, dokładnie tak jak przewidywał.
Zamarkował dośrodkowanie w pole karne i w ostatniej chwili wycofał
piłkę na jego linię, wprost pod nogi napastnika, który jako
jedyny nie popędził w kierunku bramki i teraz stał niepilnowany.
Huknął jak z armaty. Piłka przeleciała między próbującymi ją
powstrzymać obrońcami. Bramkarz nawet nie drgnął, gdy uderzyła w
spojenie słupka z poprzeczką i wypadła daleko poza boisko.
Za bramką stał
chłopiec. Zaniedbane ubranie, brudne, potargane włosy. Poruszał
się z jakąś niezgrabnością, a jednak natychmiast pobiegł za
piłką, kopiąc niezdarnie w kierunku bramkarza. Przeleciała daleko
od niego i wylądowała w krzakach. Poirytowani przeciwnicy w dość
niewybrednych słowach kazali mu ją przynieść. Gdy wychodził z
bukszpanu, jego twarz i ręce były podrapane. Podszedł z piłką w
rękach i podał ją jednemu z graczy. Ten odepchnął go i rzucił
- Spadaj głąbie.
W trakcie pierwszej
połowy, sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Wołali na niego
„Zdunek” i traktowali z lekceważeniem. Było widać, ze chłopak
jest lekko upośledzony. Traktowali go paskudnie, a mimo to biegał
za każdym razem.
W przerwie chłopak
z kitką, zawołał:
- Zdunek, chcesz z
nami zagrać? Potrzebujemy kogoś żeby się zmieniać, wchodzisz?
Oczywiście, że
chciał. Rywale wybuchnęli śmiechem, kwitując że wzięli sobie do
składu głupka. Oni tylko się uśmiechnęli i spojrzeli na siebie.
Nikt niczego nie skomentował, o nic nie zapytał. Rozumieli się bez
słów.
- Jak masz na imię?
- Paweł.
- Słuchaj Paweł,
zagrasz w ataku. Jak dostaniesz piłkę to po prostu strzelaj. Nie
wracaj do obrony i nie szukaj podań, widzisz piłkę to wal śmiało.
Drugą połowę
rozpoczęli z animuszem. Cała drużyna grała na Zdunka. Każdy
starał się mu podać w najlepszy możliwy sposób, zdając sobie
sprawę z jego ułomności. Sytuacji miał sporo, jednak wzorcowo je
partolił. Mimo to byli konsekwentni. W końcu udało się
wymanewrować bramkarza i wyłożyć mu piłkę przed pustą bramkę.
Kopnął ją czubkiem buta i oszalał z radości. Rywale spojrzeli z
niechęcią jak przybijał piątki z resztą zespołu. O dziwo, ten
gol jakby go natchnął. Nadal był nieskuteczny, lecz widać było
iż z każdą chwilą czuje się coraz pewniej. Nadal starali się
grać na niego i wreszcie przyniosło to wyniki. Zdobycie przez niego
kolejnej bramki, załamało rywali. Strzelił ich w sumie sześć.
Ostatnią po kiwnięciu bramkarza. Po meczu gadał jak nakręcony.
Był w centrum uwagi. Ci którzy go poniżali, siedzieli w ciszy ze
spuszczonymi głowami.
Długowłosy
spojrzał na niego zastanawiając się: czy postąpili słusznie?
Wykorzystali go by dać tamtym nauczkę, jemu pozwalając zasmakować
zemsty. Może to nie w porządku, lecz wystarczył jeden rzut oka na
jego rozpromienioną buzię, by pozbyć się jakichkolwiek
wątpliwości. Mimo swoich ograniczeń i niedostatków, chłopak
kochał futbol tak samo jak oni.... a piłka kocha tych, którzy ją
kochają.
Dziś coś o mnie, mojej młodości, czasach gdy piłka wydawała mi się wszystkim. Pawła poznaliśmy w takich właśnie okolicznościach. Naprawdę nastrzelał im wówczas goli, może sześć, może więcej, któż by dziś pamiętał? Później wielokrotnie grał z nami kiedy bawiliśmy się piłką. W pewnym sensie przywiązaliśmy się. Do dziś, spotykając się na ulicy rozmawiamy o piłce. Ten jeden mecz sprawił, że jest jednym z nas. Bo piłka to coś więcej niż stroje, transmisje telewizyjne i wielkie pieniądze ;)
OdpowiedzUsuń