niedziela, 29 maja 2016

Wilcze Serce


    Wjeżdżając na wzgórze, Wilcze Serce oderwał się od grzbietu mustanga i miękko zeskoczył na ziemię. Ostatnie metry pokonał pochylony i niemal na czworakach. Ułożył się w gęstwinie zarośli i spojrzał w dół. Jechali dwójkami, jeden za drugim. Odziani w niebieskie kurtki i czapki w tym samym kolorze. Guziki i karabiny połyskiwały w słońcu, wypolerowane niczym zwierciadła. Szybko ocenił ilość, wyszło około pięćdziesięciu. Mieli nad nimi przewagę, choć blade twarze miały broń palną. W zaroślach za nim kryło się około trzech setek najlepszych wojowników. Wieść o zbliżającej się walce, przyciągnęła nawet najbliższych sąsiadów, żądnych skalpów, chwały i łupów. Mimo przewagi, zdawał sobie sprawę z ryzyka, toteż cierpliwie czekał aż wojsko wjedzie w wąwóz, naturalną pułapkę. Zostało jeszcze trochę czasu nim tu dotrą. Póki co, wszystko szło po jego myśli.
     Ostrożnie wycofał się z punktu obserwacyjnego by porozmawiać z pozostałymi wodzami. Przypomnieli sobie plan, przestrzegając jednocześnie przed zbyt wczesnym wejściem do walki.
        Pół godziny później leżeli wzdłuż pagórka, obserwując zwiad badający wąwóz. Kawalerzyści wjechali rozglądając się nerwowo. Zdawali sobie sprawę z ryzyka, które czai się w takich miejscach. Byli już w połowie, gdy ze wzgórza, z głośnym świstem pofrunęła lawina strzał. Nim zdążyli się odwrócić, wróg ukryty przed ich oczyma, wystrzelił po raz drugi. Efekt był piorunujący, połowa kawalerzystów leżała na ziemi, reszta natychmiast zeskoczyła z wierzchowców, kryjąc się za martwymi i celując ze swych karabinów do niewidocznego napastnika. Wzgórza ożyły wrzaskiem setek wojowników. Ich sytuacja stała się dramatyczna. Te około trzydziestu karabinów nie było w stanie zatrzymać frontalnego ataku a na pomoc liczyć nie mogli. Jedyna nadzieja w dyscyplinie, racjonalnym i skutecznym prowadzeniu ognia.
Wraz z wrzaskiem ziemia zadudniła. Wojownicy popędzili w dół zbocza. Ich liczba wywołała przerażenie na twarzach żołnierzy. Krzyki dowódcy by wytrzymać się do ostatniej chwili, utonęły w ogólnym tumulcie i zgiełku. Wbrew rozkazowi rozległ się wystrzał, chwilę później kolejny. Roztrzęsione ręce nie były w stanie skutecznie wycelować. W jednej chwili wszystko się załamało i każdy zaczął walczyć samodzielnie. Cała koncepcja obrony upadła. Nie mogli liczyć na zadanie poważnych strat ani na efekt psychologiczny, jaki wywołałby rząd padających wojowników. Ładowane przez lufę karabiny, nie zostawiły również czasu na powtórne załadowanie. Indianie z okrzykiem na ustach wpadli między kawalerzystów, zadając ciosy włóczniami i tomahawkami. Wilcze Serce zdzierał właśnie skal jednemu z powalonych żołnierzy gdy ujrzał dowódcę oddziału. Skoczył na równe nogi i popędził ku niemu. Major wystrzelił w kierunku jednego z wojowników i odrzucił bezużyteczny już karabin. Widząc to, wódz mocniej ścisnął swą włócznię i ruszył do frontalnego ataku. W ostatniej chwili dostrzegł jak żołnierz wyciąga pistolet celując do niego. Uderzenia kuli niemal nie poczuł, choć chwilę później upadł na ziemię. Widział jeszcze rzeszę wojowników, rzucających się na dowódcę i krwawy skalp zdjęty z żywego wroga. Później osunął się w ciemność.

      W sennym majaku stał wraz ze swym ojcem i martwym bratem. Przegrodzili drogę parowu, broniąc dostępu do wioski. Na wprost nich, sznurem, jeden za drugim nadchodziły blade twarze. Machali tomahawkami, rozłupując kolejne czaszki, lecz wrogów nie ubywało. Na miejsce każdego z powalonych wstawał następny, kontynuując wrogi marsz ku wiosce. Walczyli z całych sił, choć ręce odmawiały posłuszeństwa a widoczność ograniczała spływająca z nich posoka. Nogi ślizgały się na rozrzuconych zwłokach, lecz oni nie ustępowali. Klęska była nieunikniona, toteż kolejno padali na ziemię a ich ciała przykrywali padający żołnierze. Wreszcie Wilcze Serce pozostał sam na placu boju, machając bronią na lewo i prawo. Wydawało się, że nie ulegnie, gdy z tłumu wyłonił się martwy dowódca kawalerzystów i podobnie jak wcześniej wycelował weń pistolet. Kolumny bladych twarzy przechodziły po nim całymi godzinami. Zdawały się nie mieć końca. Powalony i martwy, czuł jednak wszystko. Nie wiedział ile czasu minęło, nim wszystko się skończyło. Jego duch uniósł się z ziemi i rozejrzał wokół. Wszędzie leżały trupy w niebieskich kurtkach, porozrzucane, oszpecone przez rany. Sępy urządzały sobie ucztę na ich wnętrznościach, nie kłócąc się nawet o kąski. W lekkim oddaleniu stali jego ojciec i brat, równie eteryczni jak on sam. Kiwając smutnymi, opuszczonymi głowami, spojrzeli w kierunku wioski. Podążył tam wzrokiem. Wioska tonęła w ciszy. Nie było ognisk, biegających z łukami dzieci, nie szczekały psy. Wszędzie jak okiem sięgnąć, leżeli martwi. Kobiety, starcy, maluchy. Nie było nikogo kto mógłby zadbać o ich pochowanie. Ból rozdarł mu serce, wywołując ból, który szarpał wnętrzności. Fizyczne cierpienie połączyło się z poczuciem ostatecznej klęski. Przestrzeń wessała go w mgłę, z której formować się zaczął wigwam.
     Otworzył oczy z głośnym wrzaskiem. Wiedział, że to co widział było snem, a jednak fizyczny ból był całkiem prawdziwy. Chwilę przyzwyczajał się do półmroku, dostrzegając pochylonego nad nim szamana, który ułożył kulę na ostrzu zakrwawionego noża. Uśmiechnął się do niego, obwieszczając:
- Wilcze Serce będzie żył. Spłodzi jeszcze wielu synów i zedrze mnóstwo skalpów swoich wrogów. Niech teraz pije.
Przełknął gorzkawy napar i stał się senny. Wyśpiewywane przez szamana strofy, miały hipnotyczną moc, więc jego oczy pokryła ciemność.

       Nadeszła zima a Wilcze Serce zdrowiał szybko. Po zwycięstwie nad wojskiem, cieszył się wielką estymą. Szanowano go i pytano o zdanie w każdej sprawie. On jednak wciąż emanował jakimś smutkiem. Pamiętał swą wizję i coraz częściej rozmyślał nad jej przesłaniem. Wiedział, że wraz z wiosną, blade twarze nadejdą znów. Czuł, że nie mogą wygrać tej walki, toteż coraz częściej wspominał o tym, że być może będą musieli się zmienić. Pozostali wodzowie, upojeni sukcesem i zdobycznymi karabinami, ani myśleli poddać się rządowi. Nie zamierzali osiadać w rezerwatach i rezygnować z dotychczasowego życia. Szykowali się do wojny, gdy jego ogarniały coraz większe wątpliwości.
Tak jak się spodziewano, biali wrócili wraz z pierwszą zielenią. Nadeszli w sporej sile, zakładając tymczasowy fort na skraju ich terenów łowieckich. Gdy zebrano radę wojenną, Wilcze Serce podzielił się swoją wizją:
- Nie zdołamy ich pokonać. W miejsce każdego powalonego, przyjdą setki następnych. Kontynuując walkę, skazujemy na śmierć nasze kobiety i dzieci.
Nie widząc poparcia, zaakceptował decyzję i przyłączył się do walki. Ta jednak nie przynosiła sukcesów. Fort bronił się twardo a regularnie zwiększana obsada nie dawała żadnych nadziei na sukces.
      Wreszcie dotarli emisariusze, nawołujący do złożenia broni i zgody na życie w rezerwacie, zapowiadając jednocześnie odwet na tych którzy tego nie uczynią. Wilcze Serce zrozumiał powagę sytuacji i wraz z grupą zawiedzionych klęskami wojowników, poddał się wojsku. Wyszydzany i nazywany Zajęczym Sercem, ściął włosy i osiadł na przydzielonej mu ziemi. Pogarda okazywana mu przez wojowników bolała, lecz mocno wierzył w to, iż istnienie plemienia jest ważniejsze od jego dumy. Wieści zdawały się to potwierdzać. Wojsko ścigało i dziesiątkowało tych, którzy nie złożyli broni. Odrywały się od nich małe grupki, które osiadały w rezerwacie, porzucając swe wojenne rzemiosło. Biali przynieśli ze sobą technikę i wynalazki, wprowadzili handel, dzięki któremu Indianie zyskiwali przedmioty których pożądali, płacąc jednak absurdalne ceny. Musieli zmienić swe przyzwyczajenia. Coraz częściej uprawiali ziemię, uzupełniając swą dietę polowaniem. Gdy okrojono ich tereny, Wilcze Serce poczuł ucisk w gardle, lecz poddał się wyrokowi. Łowy na mniejszym terenie, nie dawały już takich wyników. Szybko przetrzebiono okolicę, zwłaszcza iż skóry były jednym z niewielu towarów na wymianę. Zimą zjawiał się głód. Wojownicy w poszukiwaniu zwierzyny zapuszczali się więc na zakazane tereny. Wraz z kupcami i nadzorcami, pojawiły się choroby, które dla Indian były śmiertelne. Sam wódz mimo pensji wypłacanej przez rząd, miał problemy z utrzymaniem swych żon i dzieci, toteż w trakcie zimowych polowań znikał na wiele tygodni, pozostawiając wioskę bez opieki.

      Tym razem szczęście mu dopisało. Jadąc konno z synami, ciągnęli za sobą całkiem spore trofea. Zapas mięsa powinien wystarczyć by przetrwać zimę. Pełne brzuchy i obfite łowy, wywoływały uśmiech na ich twarzach. Gdy na horyzoncie ukazała się wioska radość znikła, zastąpiona przez niepokój. Nad chatami nie unosił się dym a miejsce wydawało się opuszczone. Odczepili żerdzie z zapasami i popędzili przed siebie. Wjeżdżając dostrzegli pierwszych zmarłych. Ciała leżały w różnych miejscach. Skórę miały pokrytą czarnymi plamami, widoczną oznaką choroby. Były wszędzie, w chatach i na zewnątrz. Wilcze Serce wszedł do siebie i opadł na kolana. Większość jego dzieci podobnie jak żony, leżała na skórach. Wszędzie panowała śmierć i choroba, krajobraz który znał ze swej wizji. Bez słowa zabrali się do pracy przenosząc ciała i formując stos. Nikt nie podołałby samotnie, próbie pochowania tylu ludzi zgodnie z obyczajem, toteż wybrali jedyną możliwą opcję. Wiele godzin znosili zmarłych w jedno miejsce. Padając ze zmęczenia, podłożył ogień i płacząc osunął się na ziemię.
       Płonący stos wskazał drogę uciekinierom którzy, nie radząc sobie z chorobą, opuścili wioskę. Wśród nich wróciła jedna z jego żon. Zgromadzone mięso pozwoliło nakarmić ocalonych. Jego lud prezentował się żałośnie. Została ich może jedna trzecia, z czego niewiele dzieci, które okazały się najbardziej podatne na chorobę przyniesioną przez białych. W następnych dniach, dołączyli do nich jeszcze wojownicy powracający z polowań. Wilcze Serce, przez cały czas pozostawał milczący. Wreszcie wsiadł na konia ruszył w stronę fortu. Jego śladem ruszyli niemal wszyscy mężczyźni. Załoga widząc go przed bramą otworzyła wrota. Dawno przestali się go bać, a o jego wcześniejszych wyczynach nikt nie pamiętał. Przejeżdżając przez bramę, sięgnął po broń. W oczach wartowników dojrzał niedowierzanie. Pierwszy runął na ziemię z roztrzaskanym czerepem. Drugiego przygwoździł do ziemi lancą. Zanim ktokolwiek zorientował się w sytuacji, reszta wojowników z wrzaskiem przedostała się do środka, urządzając krwawą rzeź szczątkowej załodze fortu. Zdzierając swój pierwszy od dawna skalp, poczuł w sobie dawną siłę. Mimo iż zaprzedał samego siebie, nie był w stanie ocalić swego ludu przed klęską. Uciekając przed tym czego się obawiał, doszedł do tego samego miejsca. Teraz poczuł się wolny. Koniec kalkulowania i opuszczania głowy. Wilk nigdy nie będzie zającem.

     W ciągu dwóch lat, stał się najbardziej krwawym wodzem. Nie odpuszczał żadnej okazji do konfrontacji z wojskiem. Atakował, zabijał i wymykał się skutecznie. Jego grupa mimo dużych strat, stale się powiększała. Dołączali do niej wojownicy szukający sławy i zemsty. Kolejne ekspedycje nie potrafiły rozwiązać problemu. Wreszcie śmiertelnie ranny i osaczony, rzucił się samotnie na wrogów, znajdując śmierć godną wielkiego wodza. Gasnące oczy ujrzały dziada i ojca, przyglądających mu się z dumą.
- Ja jestem Wilcze Serce. Jestem wojownikiem – wyszeptał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz