niedziela, 4 grudnia 2016

Szczęśliwy traf

   Przerdzewiałe płozy szurały niemiłosiernie po cienkiej warstwie brunatno-żółtego śniegu. Ciekawe, że miasto potrafi pozbawić wszelkiej czystości. To nie przypadek, że trawa jest w nim mniej zielona, woda mieni się tęczą benzyny, zaś biały puch jest taki tylko z nazwy.
    Mikołaj zatrzymał się zasapany. Serce kołatało jak szalone, powiększając rumieńce na pulchnych policzkach. Z ust wydobywały się kłęby pary. Z politowaniem spojrzał na stare sanki, które służyły mu dziś za wózek transportowy. Obraz nędzy i rozpaczy, ale lepsze to niż kółka spacerówki, które nie obracałyby się na zasypanych i zamarzniętych chodnikach. Poprawił stertę makulatury wytarganej zza pobliskiego spożywczaka. Sporą, choć przy obecnych cenach, zarobi na niej równowartość dwóch bułek. Karton nie był wymarzonym łupem, co innego metale, zwłaszcza kolorowe. No ale cóż, lepszy rydz niż nic – mówi przysłowie. Nie miał już tej kondycji co kiedyś. Był po prostu zaniedbany i stary. Z rzadka przypominał sobie własne, dziecięce marzenia. W żadnym z nich nie grzebał po śmietnikach. Spojrzał na odbicie w uśpionej wystawie sklepowej. Zgarbiony, z wielgachnym brzuchem oraz siwą, skołtunioną brodą. Na plecach wór z nielicznymi dziś butelkami. Za zimno dla amatorów picia pod chmurką. Klasnął w zmarznięte dłonie i ponownie pochwycił brudny sznurek sanek.           Krok za krokiem przemierzał poranne osiedle, zatrzymując się przy każdym śmietniku. Mimo wielu lat łazikowania, nadal czuł się niezręcznie, toteż cieszył się gdy wiaty osłaniały go przed spojrzeniami nielicznych o tej porze przechodniów.
    Właśnie przerzucał przez krawędź pojemnika swe pokaźne brzuszysko, gdy coś przykuło jego uwagę. Zza ostatniego śmietnika wystawały jakieś druty. Powoli zsunął się na ziemię i podreptał w tym kierunku. Odsuwając go, poczuł radosne podniecenie. W narożniku stała jakaś maszyna, metalowa i ciężka. Oszacował swą zdobycz i poczuł, że to będzie dobry dzień. Podszedł do sanek i połamanym scyzorykiem przeciął sznurek, którym przewiązał makulaturę. Trochę szkoda tego ciągania, ale rachunek zysków i strat wyraźnie przechylał się w jedną stronę. Zresztą, może uda się ją ukryć za pojemnikiem i wrócić później? Nie, raczej nie. Z pewnością kolejny poszukiwacz zaopiekuje się nią, zanim zdąży tu wrócić.
    Kilkukrotnie spróbował szarpnąć urządzenie. Bezskutecznie. Maszyna była zbyt ciężka, by dał radę ją przeciągnąć, nie mówiąc o włożeniu na sanki. Potrzebował dźwigni. Dębowa noga od krzesła nie sprawdziła się w tej roli, pękając z trzaskiem. Na szczęście tuż za wiatą dostrzegł starą rurę gazową. Wyglądała wystarczająco solidnie, toteż z miejsca zabrał się do roboty.
Właśnie udało mu się unieść krawędź maszyny centymetr nad ziemię, gdy usłyszał:
- Fiu fiu, ktoś tu potrzebuje pomocy.
Znał ten głos aż za dobrze. Niech go weźmie cholera, razem z jego właścicielem. W wejściu do wiaty stał Rudolf. Był przeciwieństwem Mikołaja: Szczupły, żylasty i dość wysoki. Pociągła i ogorzała twarz pełna była drobnych krwiaków, będących efektem wieloletniej konsumpcji napojów wyskokowych, rozmaitej zresztą proweniencji. Zawsze czerwony nos, zlewał się kolorystycznie z wełnianą czapką, ozdobioną na końcu gigantycznym pomponem. Zabawne, ale Mikołaj nigdy nie widział go bez niej. Nawet w największe upały zdobiła głowę jego rywala w ograbianiu osiedlowych kubłów.
- Dam radę sam – rzucił do konkurenta, myśląc, że akurat teraz musiał się tu napatoczyć.
- Ja mam czas, ja poczekam – szyderczy uśmiech, wyraźnie dał do zrozumienia, że nie odejdzie. - Jakby co pomogę? Nie za darmo oczywiście.
- Niedoczekanie Twoje – rzucił.
Siłując się z rurką, obserwował jednocześnie jak tamten zbiera kartony. Jego kartony, niech to szlag.
Po dwudziestu minutach zmagań, poddał się mokry od potu.
- To może pomożesz mi to wrzucić na sanki, a ja Ci odpalę „mamrota”? - rzucił pojednawczo.
- Chyba chcesz mnie obrazić? Fifty fifty albo nic z tego.
- Czyś ty oszalał, to moje żelastwo? - oburzył się brodacz.
- To je sobie zanieś do skupu dziadku.
Mikołaj przełknął zniewagę i szybko dokonał nowej kalkulacji. Lepiej stracić połowę i zyskać drugą, niż ryzykować, że pojawi się ktoś, kto da radę sam.
- Spóła – rzucił pojednawczo.
- Mądra decyzja – rzekł wspólnik.
      W dwójkę poszło niemal sprawnie. Udało im się ułożyć maszynę na sankach, choć ich przeciągnięcie po suchym betonie wiaty, okazało się prawdziwą mordęgą. Dalej nie było łatwiej. Po każdym szarpnięciu, złom przesuwał się po ich powierzchni, grożąc upadkiem ze środka transportu. Podtrzymywanie go z jednej strony na niewiele się zdawało. Przydałaby się jeszcze asekuracja z drugiej. W polu widzenia dostrzegli kolejnego zbieracza, dłubiącego patykiem w pojemniku na przystanku. Rudolf błyskawicznie przejął inicjatywę
- Skrzacik, masz ochotę na flaszkę? - zawołał.
I ten o dziwo miał ochotę. Wyrzucił patyk i natychmiast zjawił się z drugiej strony. Choć przezwisko nadano mu z racji mikrego wzrostu, to jednak siły miał całkiem sporo. Kiedyś był skinheadem. Choć zawsze drwiono z jego postury, to w bójkach był prawdziwym zakapiorem. Z czasem okazało się, że nie potrafi nic więcej, więc z dnia na dzień tracił wszystko, aż wylądował na ulicy. Brutalne życie błyskawicznie wyprało go z przekonania o wyższości własnej rasy. Zresztą jaka tam wyższość, ledwie metr sześćdziesiąt trzy. Z tamtych czasów pozostał mu jedynie zielony Flyers, znoszony i podarty, który dopełniał jego skrzatowego wizerunku. W tej chwili dzielnie zmagał się z maszyną i rozkoszował myślą o butelce czystej. W tym samym czasie Mikołaj i Rudolf modlili się by nie zorientował się, że ich łup jest wart ze dwie stówy, i nie zażądał więcej.
     Sanki toczyły się żwawo, toteż szybko znaleźli się w skupie. Właśnie mieli włożyć żelastwo na wagę, gdy usłyszeli zasapany krzyk:
- Panowie poczekajcie! Uff... Ledwie was dogoniłem. Mogę to sobie obejrzeć?
- To tylko złom, właśnie go ważymy.
- Hmm, tak jak myślałem. Kto by się spodziewał? - mówił do siebie – Panowie oczywiście nie wiedzą co to jest?
- Myślę, że to są trzy stówy – rzucił bezczelnie Mikołaj.
- No tak, skąd mielibyście wiedzieć? - zastanowił się zasapany – To przedwojenna, niemiecka grubościówka firmy Teighert & Sohn. Solidny wyrób, teraz już takich nie robią. Potrafiła strugać pół centymetra naraz.
- Ale to złom, przecież?
- To ja panom zapłacę za ten złom osiemset złotych?
- Tysiąc dwieście – rzucił Rudolf marszcząc swój czerwony nos.
Przy tysiącu uścisnęli sobie dłonie i obie strony rozeszły się szczęśliwe. Niepocieszony był jedynie właściciel skupu, któremu przeszła koło nosa taka gratka.
       Pół godziny później rozsiedli się w parkowym zagajniku, skryci przed oczami ciekawskich. Na kamieniach rozłożyli puszki z mielonką, obok stały butelki z tanią nalewką.
- Coś ty przyniósł Skrzacik? - Mikołaj uniósł butelczynę do oczu i przeczytał koślawy napis „Sherry”
- Innych nie było, więc wziąłem to.
- No cóż, niech będzie. - rzekł odbijając fachowo plastykowy korek. - Całkiem niezłe to Sherry – skomentował po pierwszym łyku – Może się na to przerzucę?
        Z każdą butelką atmosfera stawała się coraz milsza. Niedawni rywale uśmiechali się do siebie, dzieląc trunkiem i zagrychą. Nienawykli do takich ilości alkoholu, dość szybko poddali się upojeniu. Słowa stawały się coraz mnie zrozumiałe, co zresztą nikomu nie przeszkadzało.
Atmosferę spokoju przerwał trzask złamanej gałązki.
- Policja? - przestraszył się Rudolf.
- Pójdę sprawdzić – rzucił wybiegając Skrzacik.
Po chwili wrócił, trzymając za ramię chłopca, na oko dziesięcioletniego.
- Co tu robisz mały? – spytał Mikołaj
- Drewna szukam, pierońsko zimno w domu.
- Rodzice węgla nie kupili?
- Za co? Tata pije, mama bez pracy. Palimy czym się da.
- Prawda, zimno bardzo. Kto to widział żeby bez czapki po dworze.. Masz załóż moją. - zaofiarował się Rudolf, ściągając swoją wełniankę z pomponem.
Wspólnicy spojrzeli na niego zdumieni, pierwszy raz widząc go z gołą łepetyną... i padli na ziemię tarzając się ze śmiechu.
- Mamo. Co to za fryzura?
Rudolf stał zdegustowany. Na środku jego głowy świeciła się zacna łysina, gdy tymczasem boki stały do góry rudymi kudłami.
- Wyglądasz jakbyś miał rogi. - Mikołajowi trząsł się galaretowaty brzuch.
- Jak jeleń jakiś – wtórował Skrzacik.
- Albo jak renifer – dołączył malec, przystrojony w jego czapę z pomponem.
- Renifer, dobre – zakrztusił się Mikołaj – Czerwono-nosy Rudolf.
- No mały, uważaj sobie – obruszył się wyśmiewany – Ty lepiej powiedz gdzie ty mieszkasz?
- W tamtym bloku pod szóstką – wskazał kierunek.
- No dobrze, pomóżmy mu. - zaproponował
Chwilę później ogołocili pobliskie drzewa z suchych gałęzi i załadowali całość na sanki.
Mikołaj przyjrzał się chłopcu badawczo. Jakieś wspomnienie zakiełkowało w jego głowie.
- Chłopcze, kim ty będziesz jak dorośniesz?
- Chciałbym być piłkarzem, jak Lewandowski. Mógłbym wtedy zarobić na rodzinę. Nie marzlibyśmy i głodu by nie było.
- A trenujesz?
- Nie mam piłki.
- No widzisz, tak to już w tym życiu jest, że jak czegoś pragniemy, to zawsze coś stanie na drodze.
     Patrzyli chwilę za malcem ciągnącym stertę chrustu. Jakaś nostalgia się zjawiła. On może być każdym z nich, albo wyjść na ludzi. Dziś za wcześnie by ocenić co bardziej prawdopodobne.
- Wiecie co? - zaczął Mikołaj – Nie daje mi to spokoju. Trafiła nam się taka gratka, a tam marzną dzieci. Pomóżmy im?
       Wspólnicy spojrzeli po sobie bez jednego głosu. Wstali i ruszyli przed siebie. W składzie opału kupili półtorej tony węgla, z dostawą pod wskazany adres. Sprzedawca patrzył na nich badawczo, ale przyjął pieniądze bez pytań.
        Mimo wypitego alkoholu, szli przez miasto lekkim krokiem .Jakoś im lepiej było. Pewnie jutro dotrze do nich ile butelek wina stracili, ale dziś czuli się lepszymi ludźmi. Przechodząc koło sklepu sportowego, Mikołaj zatrzymał się.
- Poczekajcie tu chwilę. - rzekł znikając we wnętrzu.
Ceny nieco go oszołomiły, jednak wybrał piłkę, solidną i drogą, oraz korkotrampki, które wybrał na oko, starając się żeby w miarę możliwości były większe niż za małe. Wysupłał z kieszeni ostatnie dwie setki, smutno patrząc na pozostałą kwotę.
       Pod osłoną nocy Skrzacik zakradł się pod drzwi malucha. Zostawił prezent na wycieraczce, zastukał do drzwi i rzucił się do ucieczki.
Chłopiec dwukrotnie spytał – Kto tam? - zanim otworzył drzwi i dojrzał torbę. Chwilę później uszczęśliwiony przytulił piłkę i położył się spać w nieco zbyt luźnych korkach. Spojrzał na kalendarz i zrozumiał: Szósty grudnia.
- Dziękuję Mikołaju – szepnął zasypiając.

       Dziadek Mróz wpatrywał się w monitor ze wzruszeniem. Miał gdzieś, że nazywają go Mikołajem i wykorzystują w reklamach. Reprezentował sobą coś więcej niż imię czy kolor ubrania. Był strażnikiem starej i pięknej tradycji. Choć przez lata niejeden raz zawiódł się na ludziach, to zawsze potrafili go pozytywnie zaskoczyć. Jeszcze raz cofnął film do momentu, gdy Mikołaj płacił za piłkę ostatnimi pieniędzmi i poczuł łzy płynące po policzkach.

- Zuchy! - zawołał radośnie, wyciągając kajet i notując ich imiona – Trzeba o nich pamiętać na gwiazdkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz