Wjeżdżając na
wzgórze, Wilcze Serce oderwał się od grzbietu mustanga i miękko
zeskoczył na ziemię. Ostatnie metry pokonał pochylony i niemal na
czworakach. Ułożył się w gęstwinie zarośli i spojrzał w dół.
Jechali dwójkami, jeden za drugim. Odziani w niebieskie kurtki i
czapki w tym samym kolorze. Guziki i karabiny połyskiwały w słońcu,
wypolerowane niczym zwierciadła. Szybko ocenił ilość, wyszło
około pięćdziesięciu. Mieli nad nimi przewagę, choć blade
twarze miały broń palną. W zaroślach za nim kryło się około
trzech setek najlepszych wojowników. Wieść o zbliżającej się
walce, przyciągnęła nawet najbliższych sąsiadów, żądnych
skalpów, chwały i łupów. Mimo przewagi, zdawał sobie sprawę z
ryzyka, toteż cierpliwie czekał aż wojsko wjedzie w wąwóz,
naturalną pułapkę. Zostało jeszcze trochę czasu nim tu dotrą.
Póki co, wszystko szło po jego myśli.
Ostrożnie wycofał
się z punktu obserwacyjnego by porozmawiać z pozostałymi wodzami.
Przypomnieli sobie plan, przestrzegając jednocześnie przed zbyt
wczesnym wejściem do walki.
Pół godziny
później leżeli wzdłuż pagórka, obserwując zwiad badający
wąwóz. Kawalerzyści wjechali rozglądając się nerwowo. Zdawali
sobie sprawę z ryzyka, które czai się w takich miejscach. Byli już
w połowie, gdy ze wzgórza, z głośnym świstem pofrunęła lawina
strzał. Nim zdążyli się odwrócić, wróg ukryty przed ich
oczyma, wystrzelił po raz drugi. Efekt był piorunujący, połowa
kawalerzystów leżała na ziemi, reszta natychmiast zeskoczyła z
wierzchowców, kryjąc się za martwymi i celując ze swych karabinów
do niewidocznego napastnika. Wzgórza ożyły wrzaskiem setek
wojowników. Ich sytuacja stała się dramatyczna. Te około
trzydziestu karabinów nie było w stanie zatrzymać frontalnego
ataku a na pomoc liczyć nie mogli. Jedyna nadzieja w dyscyplinie,
racjonalnym i skutecznym prowadzeniu ognia.
Wraz z wrzaskiem
ziemia zadudniła. Wojownicy popędzili w dół zbocza. Ich liczba
wywołała przerażenie na twarzach żołnierzy. Krzyki dowódcy by
wytrzymać się do ostatniej chwili, utonęły w ogólnym tumulcie i
zgiełku. Wbrew rozkazowi rozległ się wystrzał, chwilę później
kolejny. Roztrzęsione ręce nie były w stanie skutecznie wycelować.
W jednej chwili wszystko się załamało i każdy zaczął walczyć
samodzielnie. Cała koncepcja obrony upadła. Nie mogli liczyć na
zadanie poważnych strat ani na efekt psychologiczny, jaki wywołałby
rząd padających wojowników. Ładowane przez lufę karabiny, nie
zostawiły również czasu na powtórne załadowanie. Indianie z
okrzykiem na ustach wpadli między kawalerzystów, zadając ciosy
włóczniami i tomahawkami. Wilcze Serce zdzierał właśnie skal
jednemu z powalonych żołnierzy gdy ujrzał dowódcę oddziału.
Skoczył na równe nogi i popędził ku niemu. Major wystrzelił w
kierunku jednego z wojowników i odrzucił bezużyteczny już
karabin. Widząc to, wódz mocniej ścisnął swą włócznię i
ruszył do frontalnego ataku. W ostatniej chwili dostrzegł jak
żołnierz wyciąga pistolet celując do niego. Uderzenia kuli niemal
nie poczuł, choć chwilę później upadł na ziemię. Widział
jeszcze rzeszę wojowników, rzucających się na dowódcę i krwawy
skalp zdjęty z żywego wroga. Później osunął się w ciemność.
W sennym majaku stał
wraz ze swym ojcem i martwym bratem. Przegrodzili drogę parowu,
broniąc dostępu do wioski. Na wprost nich, sznurem, jeden za drugim
nadchodziły blade twarze. Machali tomahawkami, rozłupując kolejne
czaszki, lecz wrogów nie ubywało. Na miejsce każdego z powalonych
wstawał następny, kontynuując wrogi marsz ku wiosce. Walczyli z
całych sił, choć ręce odmawiały posłuszeństwa a widoczność
ograniczała spływająca z nich posoka. Nogi ślizgały się na
rozrzuconych zwłokach, lecz oni nie ustępowali. Klęska była
nieunikniona, toteż kolejno padali na ziemię a ich ciała
przykrywali padający żołnierze. Wreszcie Wilcze Serce pozostał
sam na placu boju, machając bronią na lewo i prawo. Wydawało się,
że nie ulegnie, gdy z tłumu wyłonił się martwy dowódca
kawalerzystów i podobnie jak wcześniej wycelował weń pistolet.
Kolumny bladych twarzy przechodziły po nim całymi godzinami.
Zdawały się nie mieć końca. Powalony i martwy, czuł jednak
wszystko. Nie wiedział ile czasu minęło, nim wszystko się
skończyło. Jego duch uniósł się z ziemi i rozejrzał wokół.
Wszędzie leżały trupy w niebieskich kurtkach, porozrzucane,
oszpecone przez rany. Sępy urządzały sobie ucztę na ich
wnętrznościach, nie kłócąc się nawet o kąski. W lekkim
oddaleniu stali jego ojciec i brat, równie eteryczni jak on sam.
Kiwając smutnymi, opuszczonymi głowami, spojrzeli w kierunku
wioski. Podążył tam wzrokiem. Wioska tonęła w ciszy. Nie było
ognisk, biegających z łukami dzieci, nie szczekały psy. Wszędzie
jak okiem sięgnąć, leżeli martwi. Kobiety, starcy, maluchy. Nie
było nikogo kto mógłby zadbać o ich pochowanie. Ból rozdarł mu
serce, wywołując ból, który szarpał wnętrzności. Fizyczne
cierpienie połączyło się z poczuciem ostatecznej klęski.
Przestrzeń wessała go w mgłę, z której formować się zaczął
wigwam.
Otworzył oczy z
głośnym wrzaskiem. Wiedział, że to co widział było snem, a
jednak fizyczny ból był całkiem prawdziwy. Chwilę przyzwyczajał
się do półmroku, dostrzegając pochylonego nad nim szamana, który ułożył kulę na ostrzu zakrwawionego noża. Uśmiechnął się do
niego, obwieszczając:
- Wilcze Serce
będzie żył. Spłodzi jeszcze wielu synów i zedrze mnóstwo
skalpów swoich wrogów. Niech teraz pije.
Przełknął
gorzkawy napar i stał się senny. Wyśpiewywane przez szamana
strofy, miały hipnotyczną moc, więc jego oczy pokryła ciemność.
Nadeszła zima a
Wilcze Serce zdrowiał szybko. Po zwycięstwie nad wojskiem, cieszył
się wielką estymą. Szanowano go i pytano o zdanie w każdej
sprawie. On jednak wciąż emanował jakimś smutkiem. Pamiętał swą
wizję i coraz częściej rozmyślał nad jej przesłaniem. Wiedział,
że wraz z wiosną, blade twarze nadejdą znów. Czuł, że nie mogą
wygrać tej walki, toteż coraz częściej wspominał o tym, że być
może będą musieli się zmienić. Pozostali wodzowie, upojeni
sukcesem i zdobycznymi karabinami, ani myśleli poddać się rządowi.
Nie zamierzali osiadać w rezerwatach i rezygnować z dotychczasowego
życia. Szykowali się do wojny, gdy jego ogarniały coraz większe
wątpliwości.
Tak jak się
spodziewano, biali wrócili wraz z pierwszą zielenią. Nadeszli w
sporej sile, zakładając tymczasowy fort na skraju ich terenów
łowieckich. Gdy zebrano radę wojenną, Wilcze Serce podzielił się
swoją wizją:
- Nie zdołamy ich
pokonać. W miejsce każdego powalonego, przyjdą setki następnych.
Kontynuując walkę, skazujemy na śmierć nasze kobiety i dzieci.
Nie widząc
poparcia, zaakceptował decyzję i przyłączył się do walki. Ta
jednak nie przynosiła sukcesów. Fort bronił się twardo a
regularnie zwiększana obsada nie dawała żadnych nadziei na sukces.
Wreszcie dotarli
emisariusze, nawołujący do złożenia broni i zgody na życie w
rezerwacie, zapowiadając jednocześnie odwet na tych którzy tego
nie uczynią. Wilcze Serce zrozumiał powagę sytuacji i wraz z grupą
zawiedzionych klęskami wojowników, poddał się wojsku. Wyszydzany
i nazywany Zajęczym Sercem, ściął włosy i osiadł na
przydzielonej mu ziemi. Pogarda okazywana mu przez wojowników
bolała, lecz mocno wierzył w to, iż istnienie plemienia jest
ważniejsze od jego dumy. Wieści zdawały się to potwierdzać.
Wojsko ścigało i dziesiątkowało tych, którzy nie złożyli
broni. Odrywały się od nich małe grupki, które osiadały w
rezerwacie, porzucając swe wojenne rzemiosło. Biali przynieśli ze
sobą technikę i wynalazki, wprowadzili handel, dzięki któremu
Indianie zyskiwali przedmioty których pożądali, płacąc jednak
absurdalne ceny. Musieli zmienić swe przyzwyczajenia. Coraz częściej
uprawiali ziemię, uzupełniając swą dietę polowaniem. Gdy
okrojono ich tereny, Wilcze Serce poczuł ucisk w gardle, lecz poddał
się wyrokowi. Łowy na mniejszym terenie, nie dawały już takich
wyników. Szybko przetrzebiono okolicę, zwłaszcza iż skóry były
jednym z niewielu towarów na wymianę. Zimą zjawiał się głód.
Wojownicy w poszukiwaniu zwierzyny zapuszczali się więc na zakazane
tereny. Wraz z kupcami i nadzorcami, pojawiły się choroby, które
dla Indian były śmiertelne. Sam wódz mimo pensji wypłacanej przez
rząd, miał problemy z utrzymaniem swych żon i dzieci, toteż w
trakcie zimowych polowań znikał na wiele tygodni, pozostawiając
wioskę bez opieki.
Tym razem szczęście
mu dopisało. Jadąc konno z synami, ciągnęli za sobą całkiem
spore trofea. Zapas mięsa powinien wystarczyć by przetrwać zimę.
Pełne brzuchy i obfite łowy, wywoływały uśmiech na ich twarzach.
Gdy na horyzoncie ukazała się wioska radość znikła, zastąpiona
przez niepokój. Nad chatami nie unosił się dym a miejsce wydawało
się opuszczone. Odczepili żerdzie z zapasami i popędzili przed
siebie. Wjeżdżając dostrzegli pierwszych zmarłych. Ciała leżały
w różnych miejscach. Skórę miały pokrytą czarnymi plamami,
widoczną oznaką choroby. Były wszędzie, w chatach i na zewnątrz.
Wilcze Serce wszedł do siebie i opadł na kolana. Większość jego
dzieci podobnie jak żony, leżała na skórach. Wszędzie panowała
śmierć i choroba, krajobraz który znał ze swej wizji. Bez słowa
zabrali się do pracy przenosząc ciała i formując stos. Nikt nie
podołałby samotnie, próbie pochowania tylu ludzi zgodnie z
obyczajem, toteż wybrali jedyną możliwą opcję. Wiele godzin
znosili zmarłych w jedno miejsce. Padając ze zmęczenia, podłożył
ogień i płacząc osunął się na ziemię.
Płonący stos
wskazał drogę uciekinierom którzy, nie radząc sobie z chorobą,
opuścili wioskę. Wśród nich wróciła jedna z jego żon.
Zgromadzone mięso pozwoliło nakarmić ocalonych. Jego lud
prezentował się żałośnie. Została ich może jedna trzecia, z
czego niewiele dzieci, które okazały się najbardziej podatne na
chorobę przyniesioną przez białych. W następnych dniach,
dołączyli do nich jeszcze wojownicy powracający z polowań. Wilcze
Serce, przez cały czas pozostawał milczący. Wreszcie wsiadł na
konia ruszył w stronę fortu. Jego śladem ruszyli niemal wszyscy
mężczyźni. Załoga widząc go przed bramą otworzyła wrota. Dawno
przestali się go bać, a o jego wcześniejszych wyczynach nikt nie
pamiętał. Przejeżdżając przez bramę, sięgnął po broń. W
oczach wartowników dojrzał niedowierzanie. Pierwszy runął na
ziemię z roztrzaskanym czerepem. Drugiego przygwoździł do ziemi
lancą. Zanim ktokolwiek zorientował się w sytuacji, reszta
wojowników z wrzaskiem przedostała się do środka, urządzając
krwawą rzeź szczątkowej załodze fortu. Zdzierając swój pierwszy
od dawna skalp, poczuł w sobie dawną siłę. Mimo iż zaprzedał
samego siebie, nie był w stanie ocalić swego ludu przed klęską.
Uciekając przed tym czego się obawiał, doszedł do tego samego
miejsca. Teraz poczuł się wolny. Koniec kalkulowania i opuszczania
głowy. Wilk nigdy nie będzie zającem.
W ciągu dwóch lat,
stał się najbardziej krwawym wodzem. Nie odpuszczał żadnej okazji
do konfrontacji z wojskiem. Atakował, zabijał i wymykał się
skutecznie. Jego grupa mimo dużych strat, stale się powiększała.
Dołączali do niej wojownicy szukający sławy i zemsty. Kolejne
ekspedycje nie potrafiły rozwiązać problemu. Wreszcie śmiertelnie
ranny i osaczony, rzucił się samotnie na wrogów, znajdując śmierć
godną wielkiego wodza. Gasnące oczy ujrzały dziada i ojca,
przyglądających mu się z dumą.
- Ja jestem Wilcze
Serce. Jestem wojownikiem – wyszeptał.