Gwiazdolot
buczał cicho, dźwiękiem przypominającym mruczenie kota. Choć
odgłos na dłuższą metę mógł być uznany za uciążliwy, to
jednak nikt się nie skarżył. Po długich przelotach z szybkością
wielokrotnie wyższą od prędkości światła, w czasie których
wszystko wyło, drżało, trzeszczało, sprawiając wrażenie, iż
rozleci się w mgnieniu oka, nieśmiałe buczenie wydawało się
niemal ciszą. Postoje na orbitach pozwalały naładować baterie w
blasku gorejących gwiazd. Dawały również owo wytchnienie od
hałasu i lęku, które towarzyszyły dalekim podróżom kosmicznym.
Obawa
i ryzyko, to zresztą stan który od początku towarzyszył ludziom w
podbijaniu kosmosu. Dzięki rozwojowi technologii, nie było już
zakątków do których nie dało się dotrzeć. Mimo to niektórzy
płacili życiem za ciekawość. Dzięki odkryciu McGreedy'ego,
zagrożenie zminimalizowano. Choć nadal zdarzały się przypadki
awarii statków i eksplozji silników, to jednak niemal zupełnie
wyeliminowano zderzenia z obiektami. Jego teoria doskonale sprawdziła
się w praktyce, uwalniając ludzkość z objęć przestrzeni i
czasu.
O
tak, podróże polegały głównie na tym drugim. Całość
sprowadzała się do cofnięcia w czasie aż do początku
wszechświata. Do chwili w której, tuż po wielkim wybuchu, wszystko
znajdowało się na niewielkiej przestrzeni. Największym
niebezpieczeństwem było ryzyko zmaterializowania się w samej
eksplozji lub tuż przed nią. Wówczas załogi skazane były na
śmierć. Na szczeście każdy udany skok, dawał coraz większą
dokładność wyliczeń, dzięki czemu następne były już względnie
bezpieczne. Po pierwszym etapie podróży, kosmoloty przemieszczały
się w przestrzeni niewielkiego rodzącego się świata, zajmując
dokładnie wyliczoną pozycję. Następnie znów dokonywano skoku w
czasie, w trakcie którego statek przemierzał czas i przy okazji
przestrzeń. Wędrował wraz ze stale rozszerzającym się
wszechświatem, dzięki czemu trafiał dokładnie w te miejsca które
chciał. Przynajmniej w teorii, bo praktyka oazywała się różna.
Na szczęście zawsze można było wrócić do punktu wyjścia,
dzięki czemu całość sytuacji była odwracalna.
Owo
odkrycie, na zawsze zmieniło spojrzenie człowieka na kosmos.
Uwolniło go od hibernacji i ryzyka zderzeń z kometami. Sprawiło,
że mógł odbyć podróż i wrócić po wielu latach do rodziny.
Kosmonauta przestał być osobą, która wyrzekała się swego
świata. Eksploracja stawała się żmudną matematyką, drżeniem
kadłuba i postojami na orbitach, w trakcie których ładowano
akumulatory i odpoczywano w buczącej przestrzeni.
Gwiazdolot
„Martin Eden” o numerach bocznych JHWH, rzadko miał szczęście
by wszystko działo się jak w teorii. Stąd też dużo trudniej było
znaleźć chętnych do służby na tej jednostce. W efekcie trafiali
tam ludzie, którzy nie znaleźli miejsca gdzie indziej, często
również o mniejszych kwalifikacjach. Przez niedoszkolenie, zła
sława się utwierdzała.
Właśnie
urządzili sobie przymusowy postój w kosmicznej pustce. Nawigator
bezradnie rozłożył ręce, jednoznacznie dając do zrozumienia, iż
nie ma bladego pojęcia gdzie są. Co więcej, chwilowo nie był
możliwy skok powrotny, a sylwetka głównego mechanika, pochylonego
z niepokojem nad konsolą, pełną czerwonych lampek, również nie
wróżyła niczego dobrego.
-
Cholera wie, wygląda na to, że coś zatkało dysze napędzające.
Trzeba będzie wyjść na zewnątrz w skafandrach.
-
Jesteś pewny?
-
Pewności nie ma, ale i tak musimy to zrobić.
Godzinę
później pierwsza grupa nieszczęśliwców, dreptała w ciężkich,
magnetycznych butach, po lodowatym kadłubie gwiazdolotu. Zgodnie z
przypuszczeniami dość szybko zlokalizowano przyczynę. Dysze
zatkała gęsta, biaława substancja, nieznanego pochodzenia. Szef
mechaników załamał ręce.
-
Wygląda na to, że oczyszczenie ich z tego syfu zajmie około
tygodnia.
-
Wiadomo co to jest? Nigdy nie spotkałem się w kosmosie z materiałem
zdolnym zakleić wyloty.
-
Nie mamy bladego pojęcia. Substancja wygląda na lepką i w żadnym
podręczniku nie ma wzmianki na ten temat.
-
Proszę o pobranie próbek.
Z
zadaniem uporano się dość szybko. Nie było to trudne, zwłaszcza,
że niemal cały kadłub pokryty był badanym materiałem. Po
wstępnym wykluczeniu zagrożeń, pojemniki trafiły na laboratoryjny
stół. Biel substancji kontrastowała silnie ze stalowym blatem.
Wokół pochylały się trzy osoby: Kapitan Adam Weiss, główny
medyk jednostki Ewa Nikołowa, oraz okrętowy malkontent i pierwszy
oficer Lucjan Szpadel.
-
Wygląda na to – rozpoczęła lekarka – iż jest to substancja
nieznanego pochodzenia i o dotąd nie rejestrowanym składzie
chemicznym. Dotychczas nie stwierdzono żadnego śladu zanieczyszczeń
organicznych, ani w ogóle żadnych innych, co zresztą samo w sobie
jest dziwne, jako że substancja dryfowała w przestrzeni przez
bardzo długi czas.
-
Czy otwarcie pojemnika nie niesie ze sobą żadnego ryzyka? - upewnił
się kapitan
-
Absolutnie żadnego. Materiał jest całkowicie bezpieczny, choć
zaobserwowano w nim pewne cechy, które wydają się dość
zagadkowe. Sądzę, iż potrafi reagować na światło i temperaturę,
a także ma w sobie jakąś formę pamięci.
-
Pamięci? Czy to nie jest cecha zarezerwowana dla organizmów żywych?
-
Och, nie tylko. Wiele materiałów ma takie właściwości.
-
Czyli mamy tu do czynienia z rodzajem inteligentnej plasteliny –
wtrącił z przekąsem pierwszy oficer- No pięknie, nie rozwódźmy
się nad tym niepotrzebnie. Szukajmy raczej metody jak to cholerstwo
usunąć z kadłuba?
- W
zasadzie nie da się inaczej niż ręcznie. Żadna substancja
chemiczna nie dała efektów, rokujacych na skuteczne jej
zastosowanie. Trzeba ja po prostu zeskrobać, co powinno zająć
około siedmiu dni.
- Na
wszelki wypadek proszę zbierać to do worków i zabezpieczyć.
Byłoby niepożądane, gdyby ktoś inny wpadł w te kluchy.
Mówiąc
to sięgnął garścią w stornę substancji i zacisnął na niej
dłoń. Począł ją ugniatać i nadawać kształty.
-
Lucek, faktycznie jak plastelina – rzucił do pierwszego – To by
było na tyle. Wracamy do swoich zajęć.
Następnego
dnia, podczas rutynowego obchodu, kapitan ponownie trafił do
laboratorium. Z ponurą miną wpatrywał się w leżącą na stole
grudę. Prace przy oczyszczaniu szły wolniej niż przypuszczał.
Wszystko trzeba było robić ręcznie, a każde wyjście wymagało
oczyszczania kombinezonów i napełniania aparatów tlenowych.
Bezwiednie sięgnął do uformowanej wczoraj kulki i z radością
godną dziecka, które przypomniało sobie beztroskie czasy, począł
formować ludzką postać. W trakcie dobierania plasteliny, zakłuł
się o pojemnik. Kilka kropel krwi, skapnęło do ugniatanej masy.
Opatrzył dłoń szybko i dokończył swoje dzieło. Przypatrzył się
mu krytycznie, lecz postać wyglądała nieźle. Począł nadawać
jej ostatni szlif.
Pochylony
nad stołem, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Za jego plecami
stała Ewa.
-
Dobrze się bawisz? - spytała.
-
Zaskakująco dobrze. Ugniatanie tego jest bardzo przyjemne. Czuję
się trochę jak dziecko. Spróbuj zresztą sama.
Z
ochotą dołączyła i poczęła formować kolejną postać. Szło
jej znakomicie i dużo szybciej niż jemu.
-
Czegoś brakuje. - stwierdziła.
- Ja
bym powiedział, że nosa.
-
Faktycznie.
Chwyciła
odrobinę masy z tułowia jego postaci i uformowała z niej śliczny
nos.
-
Piękną mamy parę. Lepiej ich pilnować żeby nie uciekli. -
rzuciła, nakrywając ich pojemnikiem.
Wyszli
ze śmiechem.
Otworzył
oczy, lecz wokół była ciemność, dla nich tożsama z nicością.
Mimo pustki wyrzekł słowo:
-
Jestem.
-
Jesteś. - odpowiedziała druga istota. Natychmiast poczuł z nią
więź. Pustkę podzielił przez dwa.
Wchodząc
do laboratorium usłyszeli dźwięki. Jakby szmer rozmowy. Starając
się namierzyć jej źródło, podeszli do pojemnika. Szepty
dobiegały z jego wnętrza.
-
Kim jestem? Gdzie jestem? - wołały
Ostrożnie
podnieśli go do góry i stanęli w bezruchu.
-
One się ruszają! Ale jak? Skąd?
Natychmiast
przenieśli wyklejone postacie do izolowanego zasobnika. Wpatrywali
się w nie godzinami, próbując znaleźć jakąkolwiek odpowiedź na
pytanie: jak do tego doszło?
-
Adam, stworzyliśmy coś żywego. Aparatura daje jednoznaczne
wskazania. To ma organiczną strukturę.
- A
pozostały materiał Ewo?
-
Reszta jest nadal nieorganiczna, nie zaszły w niej żadne zmiany.
-
Zawołaj Lucka, to nie może wydostać się poza to pomieszczenie.
Jeszcze nam brakuje, żeby każdy mógł sobie tworzyć życie.
Postacie
przysłuchiwały się ich rozmowie z zainteresowaniem. Pełne obaw
przed laboratoryjnym światłem, zasłaniały sobie dłońmi oczy.
-
Adam – wyszeptał.
-
Ewa – dołączyła.
Pierwszy
oficer zjawił się błyskawicznie. Wysłuchał pełnej informacji i
z każdą chwilą szerzej wytrzeszczał oczy.
-
Chcecie powiedzieć, ze wystarczyło to uformować i ożyło?
- W
sumie nie wystarczy. Próbowaliśmy nadać kolejny kształt i nic się
nie stało.
-
Może wydarzyło się coś jeszcze?
Kapitan
spojrzał na swoją oklejoną plastrem dłoń i zrozumiał. Mimo
wszystko, rzekł tylko:
-
Przypominam o całkowitej tajemnicy. Nikt nie może się o tym
dowiedzieć, zwłaszcza ludzie pracujacy na kadłubie.
-
Czy to zostanie przy życiu?
-
Nie wiem, nie podjąłem jeszcze decyzji. Do czasu oczyszczenia
statku musimy się tym opiekować, karmiąc i dbając o to. Jakby nie
patrzeć, są to żywe istoty.
Było
im ciepło i przyjemnie. Niczego im nie brakowało. Jedzenie zjawiało
się samo, wtedy gdy było potrzebne. Gdzieś za szybą widzieli
grudę materii im podobnej. Nieosiągalną i zakazaną. Niekiedy
przysłuchiwali się prowadzonym przy nich rozmowom. Był On, Ona i
ten trzeci, który zwał się jakoś na Luc..
Lucjan
wielokrotnie usiłował ulepić coś z materii. Dotychczas wszelkie
próby spełzły na niczym. Po pierwsze: Nie miał żadnych zdolności
plastycznych. Wszystkie jego dzieła wygladały pokracznie. Po
drugie: Nie potrafił nadać im życia, a bardzo chciał. Chciał
tworzyć piękno, lecz wychodziły mu koszmarki pozbawione sił
witalnych. W
trakcie formowania kolejnej kulki, splunął w swe suche dłonie i
rozwałkował ją na blacie. Uformował z niej jedyny kształt, który
cokolwiek mu przypominał: węża. O dziwo, tenże zaczął poruszać
się w jego dłoni. Popatrzył na dłonie i zanotował jedyną
różnicę. Zrozumiał. To jego ślina zmieniła materiał. To
faktycznie przerażające. Na
wszelki wypadek zamknął swe dzieło razem z postaciami. To nie może
się wydostać poza laboratorium.
Dziś
pojawił się ktoś nowy. Nie był do nich podobny, lecz mówił ich
językiem. Namawiał do wielu rzeczy. Proponował by sami sięgnęli
do kuli materii. By rzucili wyzwanie swym stwórcom. Nie mogli tego
zrobić, a jednak zaczęli o tym myśleć. Wiedzieli, ze to złe.
Wreszcie,
po sześciu dniach ciężkiej pracy, statek został oczyszczony a
dumny mechanik, poinformował o gotowości do startu. Uwadze załogi
nie umknęły wspólne narady dowódcy, głównej lekarki i
pierwszego oficera, lecz nikt nie poznał ich przyczyny. W trakcie
ostatniej dyskusji, wahali się czy nie unicestwić swego dzieła. W
ostatecznym głosowaniu wypadło dwa do jednego za życiem.
Jednogłośnie natomiast uznali, że nie wolno im dzielić się tą
wiedzą z innymi. Świat nie jest gotowy na takie możliwości. W
najbliższym otoczeniu, znaleźli niewielką, wciąż rosnącą
jeszcze planetę, nadającą się do zamieszkania. Leżała ona w
mało interesujacym układzie, stąd też zapewniała spore szanse na
brak zainteresowania ze strony badaczy. Wszystkie trzy istoty, wraz z
całym materiałem zapakowano do kapsuły, która została
wystrzelona w kierunku tejże niebieskiej kuli. Tuż przed startem,
usunięto kilka zapisów z dziennika pokładowego.
Przez
okna kapsuły widzieli czerń kosmosu i burty statku, z wyraźnie
odcinającym się napisem „Eden JHWH”. Pole widzenia było
ograniczone, ale to dostrzegli wyraźnie.
Kapsuła
gruchnęła o ziemię. Wiedzieli, że zostali wygnani, za ich własne
winy. Liczyli, że kiedys po nich wrócą, choć Wąż szeptał, iż
nigdy to nie nastąpi.
-
Będziemy starać się żyć jak najlepiej. Zasłużyć na powrót. -
postanowili.
Kapitan
siedział i rozmyślał pośród huku i drżenia towarzyszącego
przesunięciu w czasie. Ogarniały go wątpliwości: Mógł być
stwórcą życia. Bogiem. Lecz dzięki czemu? Przecież to nie on
stworzył tę materię. Czy to możliwe, że to co stworzyli, jest w
istocie ich młodszym rodzeństwem?
Na
wszelki wypadek skasował z komputera dane planety.