Klatka schodowa była szara i obskurna.
Łuszcząca się płatami farba, szeleściła przy każdym dotknięciu
ściany. Drewniane schody, wyłożone szarym i poprzecieranym
linoleum, skrzypiały przy byle kroku. W wyszczerbionych poręczach
brakowało okrągłych wykończeń, zamiast tego straszyły
zardzewiałymi gwoździami o które ktoś obcy łatwo mógł się
skaleczyć. Wychodki na półpiętrach przemawiały własnym językiem
zapachów. Cóż oficyna jakich wiele. Siedlisko biedoty,
bezrobotnych i emerytów. Brudna firanka w oknie nie była w stanie
ocieplić wizerunku, zaś zapach stęchlizny nie pozostawiał
złudzeń, iż nie jest to Beverly Hills.
Po schodach wchodził z ciężkim
sercem. Układał sobie plan rozmowy, starał się przygotować na
każdą ewentualność. Nie o tym marzył składając podanie o
pracę. Pocieszał się jednak myślą, że to jedynie przejściowy
etap i wkrótce zajmie się czymś szlachetniejszym . Będzie pomagał
ludziom, zgodnie z własnymi przekonaniami. Aktualny etap to jedynie
test, od którego zaczyna każdy młodziak. Wybrzydzać nie będzie.
Pamięta szczęście które go ogarnęło gdy zadzwonili z
informacją, iż został przyjęty. Urzędnik to brzmi dumnie, i choć
ZUS nie budził wielkiego szacunku w społeczeństwie, to
małomiasteczkowemu chłopakowi wydawało się, że złapał pana
Boga za nogi. Przy szalejącym bezrobociu każda posada była szansą
na godne życie, zaś w jego rodzinnym domu praca biurowa jawiła się
jako awans społeczny. Głowa nabita chęcią niesienia pomocy i
humanitaryzmem, dość szybko zderzyła się z pierwszą ścianą.
Dostał do przejrzenia stosy starej dokumentacji, w których utonął
na długie miesiące. Teraz oczekiwało go pierwsze zadanie, miał
zająć się oszustami i badać należność otrzymywanych świadczeń.
Właśnie wchodził po drewnianych schodach zweryfikować swojego
pierwszego rencistę. Nie było mu łatwo ani przyjemnie, zwłaszcza
iż zdawał sobie sprawę z braku doświadczenia.
Szerokie, ozdobione podniszczoną
snycerką drzwi, zaopatrzone były w stary dzwonek i mosiężną
kołatkę, pozostałość po czasach w których powstał budynek. Aż
dziw, że przetrwała w dzielnicy, w której wszystko co z metalu ma
swoją cenę w punktach skupu złomu. Przycisnął dzwonek, lecz ten
pozostał milczący. Skorzystał więc z kołatki. Po trzecim
stukaniu, za drzwiami zaszurało i w wąskiej przestrzeni uchylonych
drzwi, zabezpieczonej bardzo starym łańcuchem, pojawiła się
równie wiekowa twarz. Skrzeczący i słaby głos spytał kim jest.
Wyrecytował swoje imię i nazwisko dodając, że przysłał go
Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Drzwi się przymknęły a
następnie otworzyły szeroko.
- Proszę. Pan uważa ciemno jest.
Podążył przez ciemny, przesiąknięty
kurzem korytarz. W półmroku przebijającym się z klatki schodowej,
dostrzegł starą wykładzinę przypiętą pinezkami do drewnianej
podłogi. Weszli do pokoju, gdzie gospodarz zapalił starą naftową
lampę.
- Pan wybaczy, prąd odcięli kilka lat
temu. Nie stać mnie na rachunki. Zresztą światło mi podrażnia
oczy. To tylko jeden z moich felerów. Za komuny jeszcze trochę
pracowałem na nocnych zmianach, ale odkąd państwowe upadło to
nikt już nie chciał inwalidy, który słabo widzi w świetle dnia.
– zasępił się – Co Pana sprowadza?
- Panie Romanie, to rutynowa kontrola.
Proszę się nie niepokoić, czasami ruszamy zza biurek by
zweryfikować wszystko na miejscu. Zobaczyć jak sprawy wyglądają w
rzeczywistości. W Pana przypadku zwróciliśmy uwagę, że choć
pobiera Pan rentę od wielu lat, to brakuje nam jakiejkolwiek
dokumentacji świadczącej, że się Pan leczy?
- Herbaty?
Staruszek postawił na blacie dwa dość
zniszczone kubki, zasypał je herbatą granulowaną, po czym ściągnął
z kuchenki aluminiowy czajnik i nalał wody.
- Niestety muszę Pana prosić, żeby
pomógł mi pan zapalić gaz? – Wyciągnął przed siebie drżące,
pomarszczone dłonie.
Po chwili zasiedli przy owalnym stole,
nakrytym pożółkłą ceratą. Pamiętał takie z dzieciństwa. Od
wielu lat nikt ich już nie używa, tymczasem tu ostała się niczym
w jakimś zapomnianym przez czas muzeum. W migotliwym blasku lampy
rozejrzał się po pokoju. Bardzo skromny wystrój, kanapa, stół,
krzesła, stary dywan. Wnętrze wręcz ascetyczne w swej prostocie.
Wszystko niesprzątane i zakurzone. Stary dywan pod nogami nie był
trzepany od lat, jedyną jego funkcją było to że tłumi
skrzypienie starych, wypaczonych z braku ogrzewania podłóg. W
oknach miast firanek, wisiały stare, ciemne od brudu szmaty. Zapewne
w dobrych czasach były świetnymi gatunkowo zasłonami, teraz jednak
przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Skupił swój wzrok na
gospodarzu. Przez obłoczek pary unoszący się nad gorącym kubkiem,
dostrzegł mocno zgarbioną sylwetkę. Czas przerzedził siwe i
rozczochrane włosy, niewiele ich zresztą oszczędzając. Lekko
poskręcane i drżące dłonie uniosły herbatę do pomarszczonej
twarzy. Ten człowiek z pewnością był chory i niezdolny do żadnej
pracy. Z jego oblicza krzyczało zobojętnienie i zmęczenie życiem.
Był zaniedbany i złamany przez los. Pożółkła skóra miała
konsystencję szarego pergaminu, uwidaczniając sine żyły. Wyglądał
na dużo starszego niż był w rzeczywistości. W trakcie krótkiej
pogawędki okazało się, że starzec nie ma nikogo z rodziny.
Zagląda do niego jedynie sąsiadka, która robi mu zakupy.
Pozostawiony sam sobie, wegetuje w tym mrocznym mieszkaniu z nędznej
renty. Nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć, dlaczego nie
korzysta z opieki zdrowotnej, choć z drugiej strony trudno byłoby
go sobie wyobrazić czekającego w korytarzu przychodni. Poczuł
litość wobec niego i obiecał sobie, że dopilnuje żeby zapewnić
mu choćby pielęgniarkę środowiskową. Z pewnością przecież nie
jest to żaden symulant a stan w jakim się znajduje, wymaga
interwencji.
Głos Pana Romana był powolny, zmęczony
i monotonny. Działał na niego kojąco i złapał się na tym, iż
coraz mniej zwraca uwagę na treść, coraz bardziej za to wsłuchuje
się w jego tembr. Rozejrzał się po pokoju i wszystko zdawało się
płynąć. W głowie kręciło się coraz bardziej, powiedział sobie
że to efekt wcześniejszego napięcia i tremy. Spojrzał ponownie w
twarz starca i zrobiło się ciemno.
Ocknął się na podłodze i ujrzał go
pochylonego nad sobą. Staruszek cucił go chłodną wodą i machając
pożółkłym czasopismem dostarczał mu więcej przesiąkniętego
roztoczami tlenu.
- Co się stało?
- Chyba pan zasłabł? Powinien pan
pójść z tym do lekarza.
- Dziękuję już mi lepiej. – dotarło
do niego, iż to zabawne, że on bada dlaczego staruszek się nie
leczy a sam w tym czasie mdleje mu na podłodze. Ironia losu
Wychodząc z bloku odczuł rześkość
jesiennego powietrza. Już wiedział co napisze w swoim raporcie.
Przepełniała go świadomość, że trzeba pomóc temu człowiekowi
za wszelką cenę. W końcu po to jest urzędnikiem.
Raport wylądował przed nim ze świstem
i plaśnięciem o biurko. Surowy ton kierowniczki upomniał go w
jakim celu został wysłany w teren. Nie jest fundacją charytatywną
lecz ma ustalać fakty. Człowiek, który się nie leczy z własnej
woli, sam jest winny swego stanu i nie zasługuje na niektóre
świadczenia. Wewnętrznie rozdarty spisał nowy raport pozbawiający
staruszka zasiłku pielęgnacyjnego i złożył go ponownie. Decyzja
przeszła bez odwołania, pan Roman musiałby przecież przyjść do
ZUSu i złożyć stosowne pisma.
Z dnia na dzień stał się najlepszym
łowcą urzędu. Bez problemów i skrupułów przypierał do muru i
demaskował oszustów. Zyskiwał coraz większy rozgłos i piął się
po szczeblach kariery. Początkowy dyskomfort i poczucie winy,
rozpłynęły się w powadze jego misji. Coraz częściej pracował
popołudniami a nawet w nocy, lecz nikomu to nie przeszkadzało. Miał
wyniki i one broniły go przed stosowaniem wobec niego sztywnego
grafiku. Dawno przeskoczył w hierarchii tych którzy go przyjmowali
i oceniali. Podlegli mu ludzie, wykazywali się najszczerszym
oddaniem i ślepo, niemal fanatycznie wykonywali jego zalecenia. Czuł
siłę swego słowa, bez trudu wpływał na pracowników jak i swoich
rozmówców. Był potężny i wiedział, że nic nie może go
zatrzymać.
A jednak, wciąż na pograniczu umysłu
tlił się jakiś niepokój. Świadomość, iż coś ważnego zostało
zagubione i zapomniane. Wewnętrzne rozedrganie ujawniało się
podczas snów, pełnych walki i niepokoju, przesyconych agresją i
złem. Z tego powodu częściej sypiał w ciągu dnia, kiedy Morfeusz
był dla niego choć troszkę łaskawszy i darował część
niepokojących obrazów. Śpiąc w dzień, łapał się na tym, iż
coraz częściej mruży oczy w blasku mocnego światła. Jako
wicedyrektor urzędu, mógł sobie jednak pozwolić na prywatność i
lekki półmrok w gabinecie.
Któregoś dnia na jego biurko trafiły
akta i niepokój rozkwitł na nowo. Przeglądając papiery
przypomniał sobie swoją pierwszą sprawę i kurtyna opadła. Jego
umysł eksplodował a w duszy pojawił się imperatyw, nakazujący
zająć się sprawą osobiście. W bardzo krótkim czasie wysiadł z
samochodu i wspinał się drewnianymi schodami. Wszystko wyglądało
jak wcześniej, te same zapachy, złuszczona farba, poręcze,
skrzypienie. Zanim sięgnął kołatkę, drzwi się otworzyły i
usłyszał.
- Wejdź.
Tym razem ciemność pokoju już nie
porażała. Obyło się bez lampy. Mimo jej braku, bardzo wyraźnie
ujrzał staruszka. Coś się nie zgadzało. Wyglądał teraz inaczej.
Ręce się nie trzęsły, skóra nadal pomarszczona lecz już nie tak
papierowa. Stał prosto i był dużo wyższy niż się tego
spodziewał. Oczy lśniły, otoczone żółtawą obwódką, niczym u
wilka.
- Witaj synu.
- Nie jestem pana dzieckiem.
- Bzdura, wszyscy jesteście. Jesteś
częścią mnie. Taki jak ja, choć bardziej pośledni.
- Co się ze mną dzieje? Zmieniłem
się.
- Tak, zostałeś zwampiryzowany. Twoja
krew posłużyła mi dobrze. Dała mi siły na wiele następnych lat.
A i Ty coś ode mnie otrzymałeś. Czy już odczuwasz pierwsze
skutki? Razi Cię światło?
- Jestem wampirem?!
- Cóż, z technicznego punktu
wiedzenia, nie jesteś wampirem. Przekazałem Ci jedynie część
plazmy. Szkoda mi było marnować swego wampirzego jaja na kogoś tak
godnego pogardy jak urzędnik. Ma to jednak swoje dodatnie strony:
Długo będziesz mógł chodzić w świetle słońca. Ja zresztą też
to potrafię, choć przyjemność z tego żadna. Ciesz się, wszak
pochodzę z samego serca naszej ojczyzny. Myślisz, że imię Roman
jest przypadkowe? To pamiątka naszej kolebki, Siedmiogordu. –
Ruszył w jego stronę, wciąż wpatrując się w niego swym
magnetycznym spojrzeniem
- Obserwuję Cię od dawna i muszę
przyznać, że napawasz mnie coraz większą dumą. Widzę jak
rozwijasz swoją bezwzględność i pniesz się po szczeblach
kariery. Och, wyczułem to w Tobie gdy tylko przestąpiłeś przez
próg mego mieszkania. Z każdym dniem Twoje prawdziwe usposobienie
będzie dojrzewać i ewoluować. Godny jesteś miana krwiopijcy.
Gdybym wiedział, że tak się to potoczy, przekazałbym Ci swoją
pijawkę. Byłbyś prawdziwym księciem nocy. Osiągnąłeś wiele:
pozycję, władzę, jesteś pełen nienawiści i brak Ci skrupułów.
Jesteś mściwy i ogarnięty manią polowania na ludzi. Wkrótce
zostaniesz dyrektorem i będziesz miał swój własny pałac, wraz z
armią podległych Ci niewolników. Wtedy będziesz mógł pić krew
wprost ze źródła. Jesteś piękny i ciemny jak noc. Stworzony by
gnębić ludzi.
Mówiąc to posuwał się naprzód w
stronę ogłupiałego z przerażenia urzędnika. Złapał go wpół,
zatapiając zęby w jego niepotrafiącym się bronić ciele. Poczuł
dreszcz ekstazy Romana. Cóż, wampirza krew smakuje najlepiej.
Metaforę zrozumiałem.
OdpowiedzUsuńbirbant.
No bo kto jak nie Ty?
Usuń