Przerdzewiałe płozy
szurały niemiłosiernie po cienkiej warstwie brunatno-żółtego
śniegu. Ciekawe, że miasto potrafi pozbawić wszelkiej czystości.
To nie przypadek, że trawa jest w nim mniej zielona, woda mieni się
tęczą benzyny, zaś biały puch jest taki tylko z nazwy.
Mikołaj zatrzymał
się zasapany. Serce kołatało jak szalone, powiększając rumieńce
na pulchnych policzkach. Z ust wydobywały się kłęby pary. Z
politowaniem spojrzał na stare sanki, które służyły mu dziś za
wózek transportowy. Obraz nędzy i rozpaczy, ale lepsze to niż
kółka spacerówki, które nie obracałyby się na zasypanych i
zamarzniętych chodnikach. Poprawił stertę makulatury wytarganej
zza pobliskiego spożywczaka. Sporą, choć przy obecnych cenach,
zarobi na niej równowartość dwóch bułek. Karton nie był
wymarzonym łupem, co innego metale, zwłaszcza kolorowe. No ale cóż,
lepszy rydz niż nic – mówi przysłowie. Nie miał już tej
kondycji co kiedyś. Był po prostu zaniedbany i stary. Z rzadka
przypominał sobie własne, dziecięce marzenia. W żadnym z nich nie
grzebał po śmietnikach. Spojrzał na odbicie w uśpionej wystawie
sklepowej. Zgarbiony, z wielgachnym brzuchem oraz siwą, skołtunioną
brodą. Na plecach wór z nielicznymi dziś butelkami. Za zimno dla
amatorów picia pod chmurką. Klasnął w zmarznięte dłonie i
ponownie pochwycił brudny sznurek sanek. Krok za krokiem przemierzał
poranne osiedle, zatrzymując się przy każdym śmietniku. Mimo
wielu lat łazikowania, nadal czuł się niezręcznie, toteż cieszył
się gdy wiaty osłaniały go przed spojrzeniami nielicznych o tej
porze przechodniów.
Właśnie przerzucał
przez krawędź pojemnika swe pokaźne brzuszysko, gdy coś przykuło
jego uwagę. Zza ostatniego śmietnika wystawały jakieś druty.
Powoli zsunął się na ziemię i podreptał w tym kierunku.
Odsuwając go, poczuł radosne podniecenie. W narożniku stała jakaś
maszyna, metalowa i ciężka. Oszacował swą zdobycz i poczuł, że
to będzie dobry dzień. Podszedł do sanek i połamanym scyzorykiem
przeciął sznurek, którym przewiązał makulaturę. Trochę szkoda
tego ciągania, ale rachunek zysków i strat wyraźnie przechylał
się w jedną stronę. Zresztą, może uda się ją ukryć za
pojemnikiem i wrócić później? Nie, raczej nie. Z pewnością
kolejny poszukiwacz zaopiekuje się nią, zanim zdąży tu wrócić.
Kilkukrotnie
spróbował szarpnąć urządzenie. Bezskutecznie. Maszyna była zbyt
ciężka, by dał radę ją przeciągnąć, nie mówiąc o włożeniu
na sanki. Potrzebował dźwigni. Dębowa noga od krzesła nie
sprawdziła się w tej roli, pękając z trzaskiem. Na szczęście
tuż za wiatą dostrzegł starą rurę gazową. Wyglądała
wystarczająco solidnie, toteż z miejsca zabrał się do roboty.
Właśnie udało mu
się unieść krawędź maszyny centymetr nad ziemię, gdy usłyszał:
- Fiu fiu, ktoś tu
potrzebuje pomocy.
Znał ten głos aż
za dobrze. Niech go weźmie cholera, razem z jego właścicielem. W
wejściu do wiaty stał Rudolf. Był przeciwieństwem Mikołaja:
Szczupły, żylasty i dość wysoki. Pociągła i ogorzała twarz
pełna była drobnych krwiaków, będących efektem wieloletniej
konsumpcji napojów wyskokowych, rozmaitej zresztą proweniencji.
Zawsze czerwony nos, zlewał się kolorystycznie z wełnianą czapką,
ozdobioną na końcu gigantycznym pomponem. Zabawne, ale Mikołaj
nigdy nie widział go bez niej. Nawet w największe upały zdobiła
głowę jego rywala w ograbianiu osiedlowych kubłów.
- Dam radę sam –
rzucił do konkurenta, myśląc, że akurat teraz musiał się tu
napatoczyć.
- Ja mam czas, ja
poczekam – szyderczy uśmiech, wyraźnie dał do zrozumienia, że
nie odejdzie. - Jakby co pomogę? Nie za darmo oczywiście.
- Niedoczekanie
Twoje – rzucił.
Siłując się z
rurką, obserwował jednocześnie jak tamten zbiera kartony. Jego
kartony, niech to szlag.
Po dwudziestu
minutach zmagań, poddał się mokry od potu.
- To może pomożesz
mi to wrzucić na sanki, a ja Ci odpalę „mamrota”? - rzucił
pojednawczo.
- Chyba chcesz mnie
obrazić? Fifty fifty albo nic z tego.
- Czyś ty oszalał,
to moje żelastwo? - oburzył się brodacz.
- To je sobie zanieś
do skupu dziadku.
Mikołaj przełknął
zniewagę i szybko dokonał nowej kalkulacji. Lepiej stracić połowę
i zyskać drugą, niż ryzykować, że pojawi się ktoś, kto da radę
sam.
- Spóła – rzucił
pojednawczo.
- Mądra decyzja –
rzekł wspólnik.
W dwójkę poszło
niemal sprawnie. Udało im się ułożyć maszynę na sankach, choć
ich przeciągnięcie po suchym betonie wiaty, okazało się prawdziwą
mordęgą. Dalej nie było łatwiej. Po każdym szarpnięciu, złom
przesuwał się po ich powierzchni, grożąc upadkiem ze środka
transportu. Podtrzymywanie go z jednej strony na niewiele się
zdawało. Przydałaby się jeszcze asekuracja z drugiej. W polu
widzenia dostrzegli kolejnego zbieracza, dłubiącego patykiem w
pojemniku na przystanku. Rudolf błyskawicznie przejął inicjatywę
- Skrzacik, masz
ochotę na flaszkę? - zawołał.
I ten o dziwo miał
ochotę. Wyrzucił patyk i natychmiast zjawił się z drugiej strony.
Choć przezwisko nadano mu z racji mikrego wzrostu, to jednak siły
miał całkiem sporo. Kiedyś był skinheadem. Choć zawsze drwiono z
jego postury, to w bójkach był prawdziwym zakapiorem. Z czasem
okazało się, że nie potrafi nic więcej, więc z dnia na dzień
tracił wszystko, aż wylądował na ulicy. Brutalne życie
błyskawicznie wyprało go z przekonania o wyższości własnej rasy.
Zresztą jaka tam wyższość, ledwie metr sześćdziesiąt trzy. Z
tamtych czasów pozostał mu jedynie zielony Flyers, znoszony i
podarty, który dopełniał jego skrzatowego wizerunku. W tej chwili
dzielnie zmagał się z maszyną i rozkoszował myślą o butelce
czystej. W tym samym czasie Mikołaj i Rudolf modlili się by nie
zorientował się, że ich łup jest wart ze dwie stówy, i nie
zażądał więcej.
Sanki toczyły się
żwawo, toteż szybko znaleźli się w skupie. Właśnie mieli włożyć
żelastwo na wagę, gdy usłyszeli zasapany krzyk:
- Panowie
poczekajcie! Uff... Ledwie was dogoniłem. Mogę to sobie obejrzeć?
- To tylko złom,
właśnie go ważymy.
- Hmm, tak jak
myślałem. Kto by się spodziewał? - mówił do siebie – Panowie
oczywiście nie wiedzą co to jest?
- Myślę, że to są
trzy stówy – rzucił bezczelnie Mikołaj.
- No tak, skąd
mielibyście wiedzieć? - zastanowił się zasapany – To
przedwojenna, niemiecka grubościówka firmy Teighert & Sohn.
Solidny wyrób, teraz już takich nie robią. Potrafiła strugać pół
centymetra naraz.
- Ale to złom,
przecież?
- To ja panom
zapłacę za ten złom osiemset złotych?
- Tysiąc dwieście
– rzucił Rudolf marszcząc swój czerwony nos.
Przy tysiącu
uścisnęli sobie dłonie i obie strony rozeszły się szczęśliwe.
Niepocieszony był jedynie właściciel skupu, któremu przeszła
koło nosa taka gratka.
Pół godziny
później rozsiedli się w parkowym zagajniku, skryci przed oczami
ciekawskich. Na kamieniach rozłożyli puszki z mielonką, obok stały
butelki z tanią nalewką.
- Coś ty przyniósł
Skrzacik? - Mikołaj uniósł butelczynę do oczu i przeczytał
koślawy napis „Sherry”
- Innych nie było,
więc wziąłem to.
- No cóż, niech
będzie. - rzekł odbijając fachowo plastykowy korek. - Całkiem
niezłe to Sherry – skomentował po pierwszym łyku – Może się
na to przerzucę?
Z każdą butelką
atmosfera stawała się coraz milsza. Niedawni rywale uśmiechali się
do siebie, dzieląc trunkiem i zagrychą. Nienawykli do takich ilości
alkoholu, dość szybko poddali się upojeniu. Słowa stawały się
coraz mnie zrozumiałe, co zresztą nikomu nie przeszkadzało.
Atmosferę spokoju
przerwał trzask złamanej gałązki.
- Policja? -
przestraszył się Rudolf.
- Pójdę sprawdzić
– rzucił wybiegając Skrzacik.
Po chwili wrócił,
trzymając za ramię chłopca, na oko dziesięcioletniego.
- Co tu robisz mały?
– spytał Mikołaj
- Drewna szukam,
pierońsko zimno w domu.
- Rodzice węgla nie
kupili?
- Za co? Tata pije,
mama bez pracy. Palimy czym się da.
- Prawda, zimno
bardzo. Kto to widział żeby bez czapki po dworze.. Masz załóż
moją. - zaofiarował się Rudolf, ściągając swoją wełniankę z
pomponem.
Wspólnicy spojrzeli
na niego zdumieni, pierwszy raz widząc go z gołą łepetyną... i
padli na ziemię tarzając się ze śmiechu.
- Mamo. Co to za
fryzura?
Rudolf stał
zdegustowany. Na środku jego głowy świeciła się zacna łysina,
gdy tymczasem boki stały do góry rudymi kudłami.
- Wyglądasz jakbyś
miał rogi. - Mikołajowi trząsł się galaretowaty brzuch.
- Jak jeleń jakiś
– wtórował Skrzacik.
- Albo jak renifer –
dołączył malec, przystrojony w jego czapę z pomponem.
- Renifer, dobre –
zakrztusił się Mikołaj – Czerwono-nosy Rudolf.
- No mały, uważaj
sobie – obruszył się wyśmiewany – Ty lepiej powiedz gdzie ty
mieszkasz?
- W tamtym bloku pod
szóstką – wskazał kierunek.
- No dobrze, pomóżmy
mu. - zaproponował
Chwilę później
ogołocili pobliskie drzewa z suchych gałęzi i załadowali całość
na sanki.
Mikołaj przyjrzał
się chłopcu badawczo. Jakieś wspomnienie zakiełkowało w jego
głowie.
- Chłopcze, kim ty
będziesz jak dorośniesz?
- Chciałbym być
piłkarzem, jak Lewandowski. Mógłbym wtedy zarobić na rodzinę.
Nie marzlibyśmy i głodu by nie było.
- A trenujesz?
- Nie mam piłki.
- No widzisz, tak to
już w tym życiu jest, że jak czegoś pragniemy, to zawsze coś
stanie na drodze.
Patrzyli chwilę za
malcem ciągnącym stertę chrustu. Jakaś nostalgia się zjawiła.
On może być każdym z nich, albo wyjść na ludzi. Dziś za
wcześnie by ocenić co bardziej prawdopodobne.
- Wiecie co? -
zaczął Mikołaj – Nie daje mi to spokoju. Trafiła nam się taka
gratka, a tam marzną dzieci. Pomóżmy im?
Wspólnicy spojrzeli
po sobie bez jednego głosu. Wstali i ruszyli przed siebie. W
składzie opału kupili półtorej tony węgla, z dostawą pod
wskazany adres. Sprzedawca patrzył na nich badawczo, ale przyjął
pieniądze bez pytań.
Mimo wypitego
alkoholu, szli przez miasto lekkim krokiem .Jakoś im lepiej było.
Pewnie jutro dotrze do nich ile butelek wina stracili, ale dziś
czuli się lepszymi ludźmi. Przechodząc koło sklepu sportowego,
Mikołaj zatrzymał się.
- Poczekajcie tu
chwilę. - rzekł znikając we wnętrzu.
Ceny nieco go
oszołomiły, jednak wybrał piłkę, solidną i drogą, oraz
korkotrampki, które wybrał na oko, starając się żeby w miarę
możliwości były większe niż za małe. Wysupłał z kieszeni
ostatnie dwie setki, smutno patrząc na pozostałą kwotę.
Pod osłoną nocy
Skrzacik zakradł się pod drzwi malucha. Zostawił prezent na
wycieraczce, zastukał do drzwi i rzucił się do ucieczki.
Chłopiec dwukrotnie
spytał – Kto tam? - zanim otworzył drzwi i dojrzał torbę.
Chwilę później uszczęśliwiony przytulił piłkę i położył
się spać w nieco zbyt luźnych korkach. Spojrzał na kalendarz i
zrozumiał: Szósty grudnia.
- Dziękuję
Mikołaju – szepnął zasypiając.
Dziadek Mróz
wpatrywał się w monitor ze wzruszeniem. Miał gdzieś, że nazywają
go Mikołajem i wykorzystują w reklamach. Reprezentował sobą coś
więcej niż imię czy kolor ubrania. Był strażnikiem starej i
pięknej tradycji. Choć przez lata niejeden raz zawiódł się na
ludziach, to zawsze potrafili go pozytywnie zaskoczyć. Jeszcze raz
cofnął film do momentu, gdy Mikołaj płacił za piłkę ostatnimi
pieniędzmi i poczuł łzy płynące po policzkach.
- Zuchy! - zawołał
radośnie, wyciągając kajet i notując ich imiona – Trzeba o nich
pamiętać na gwiazdkę.