Ból i ciemność, oto
jego nieustanni towarzysze. Jak długo tkwił w tym miejscu? Czas zgubił się
dawno temu. Nie mógł krzyczeć a jednak wciąż w jego głowie rozbrzmiewał wrzask
z tej pierwszej chwili. To wówczas jego świat się zmienił. Wszystko pokryło się
mrokiem. Nie, nie bał się czerni. To było jego naturalne środowisko. Nie dane
mu było wygrzewać się w pełnym słońcu. To zawsze był problem. Lecz noc, ta
zawsze była piękna. Gwiazd pełna i w blasku księżyca skąpana. Zapomniane i
utracone.
O wszystkim przesądził ten feralny moment, gdy pędząc za swym
wrogiem, wkroczył do jego ostatniej kryjówki. Jakże dumny był w tamtej chwili.
Nie czuł obawy. Chciał go zastać przerażonego i przypartego do muru. Karmić się
jego przerażeniem i sycić krwią. Należało mu się, wszak śmiertelnik rzucający
mu wyzwanie, musiał skazać się na klęskę. Schodząc w dół lochu podsycał swój
tryumf. W końcu opuścił kręte schody i stanął w niskim, zawilgłym lochu.
Przestrzeń była niewielka i utrzymywała się na świeżych, drewnianych filarach.
Nie był to szczyt maestrii budowlanej, lecz w tej chwili nie miało to żadnego
znaczenia. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dojrzał ściany, które zamiast
kamienia, wyłożone były ostro zakończonymi drzewcami. Były ich setki a może i
tysiące. Niedane mu była jednak ich kontemplacja bo wreszcie go dostrzegł.
Wbrew oczekiwaniom nie kulił się w kącie, lecz siedział spokojnie na niewielkim
zydelku, przypatrując mu się uważnie. Nie wyglądał na przerażonego, a jedynie
pogodzonego z losem. Poczuł chłodne dotknięcie niepokoju. Nie tak to miało
wyglądać.
Siedząca postać nie poruszyła się nawet o jotę.
- Oto jesteśmy w miejscu gdzie wszystko się kończy – rzekła.
W głowie miał już gotową odpowiedź, gdy zerknął na wiszącą
bezładnie dłoń. Spodziewał się broni, lecz wróg był bezbronny. Jedynie wokół
nadgarstka owinięta była lina, niezbyt gruba lecz solidnie spleciona. Spływała
w kierunku podłogi, wijąc się na niej niczym wąż. Podążył za nią wzrokiem aż do
pierwszego filaru, który także oplatała. Zrozumiał i przerażony spojrzał na
siedzącego. Twarz tamtego rozpłynęła się w uśmiechu. Ręka się wzniosła i
pociągnęła sznur. W pierwszej chwili wydawało się, że plan nie zadziałał.
Lekkie skrzypnięcie i nic ponad to. Chwilę później oba filary zaczęły się pochylać,
jakby spowolnione i opadły na zakurzoną podłogę. Rzucił się w stronę schodów,
jedynej drogi ucieczki. Zbyt późno. W ułamku sekundy, całe pomieszczenie się
zdeformowało. Ściany oraz sufit powyginały w rozmaitych kierunkach. Potężny
wstrząs zakołysał przestrzenią i wszystko runęło. Zanim przykrył go sufit, w
jego ciało wbiły się dziesiątki naostrzonych włóczni, którymi wykończone były
ściany i sufit. Szczęśliwie żadna z nich nie dosięgła pijawki umiejscowionej w
miejscu serca. Pasożyt był bezpieczny a wraz z nim nosiciel. Póki ona żyje,
także dla niego jest nadzieja. Z jej mocą zdolny był naprawić każdy uraz i
przetrwać.
Chwilę później przykrył go ciężar zawalonej piwnicy. Lecz to
nie był koniec. Następne poziomy składały się niczym domek z kart. Grzebiąc go
coraz głębiej i głębiej. Jego żołdacy padli na wyższych piętrach, lecz to nie
miało znaczenia, teraz liczyło się tylko to jak wyzwolić się spod tego
wszystkiego.
Nie pamiętał jak długo spał, lecz wiedział że jego ciało
zostało zmiażdżone, porozrywane i
przysypane ogromem kamienia i drewna. Całą siłą woli, przelał wszystkie
moce by odbudować dłoń. Nie był w stanie oddychać, lecz to nieistotne. Nie było
to miłe, lecz mógł przetrwać bez powietrza. Uwolnić się, to teraz najważniejsza
sprawa.
Stopniowo wykształcił nowe palce i odnowił połączenia
nerwowe, dzięki którym mógł nimi poruszyć. Dłonie nie miały zbyt wielu
możliwości, lecz palce zaczęły się wiercić i kopać. Luźne przestrzenie
pozwalały usuwać nadmiar gruzu, lecz i tak było to zadanie niemal niewykonalne.
Palce ścierały się do kości, które także się łamały od rozgarniania i drapania.
Każdy centymetr przestrzeni okupiony był zużywaniem sił na ich odbudowę. Jak
długo to trwało? Stracił poczucie czasu, lecz czymże jest czas wobec
nieśmiertelności?
Jednak nawet on tracił siły a końca nie było widać. Wreszcie
po miesiącach, dniach, latach… dłonie dotknęły drewnianych ostrzy. Nadzieja
rozbłysła i zaczął się z nimi mocować. Szło mu coraz sprawniej i gdyby mógł, wrzasnąłby
z radości, lecz nie był w stanie przelewając całą moc w odbudowę uszkodzonych
rąk. Szarpnął ostatnią deskę i sięgnął dalej. Jego ciało poraził potworny ból.
Znał go z przeszłości. Srebro. Pod drewnianymi ścianami znajdował się
znienawidzony i zadający ból kruszec. Opadł w bolesnych spazmach, wciąż jednak
nie dając za wygraną. Spróbował z innej strony. Lecz wszędzie natrafiał na to
samo.
Nie docenił kunsztu łowcy, który stworzył pułapkę idealną.
Zrobił wszystko by go unicestwić, lecz zabezpieczył się także na możliwość jego
przetrwania. Poświęcił temu celowi swoje życie, lecz wciąż jeszcze tliła się
nadzieja. Wystarczy tylko pokonać tę srebrną blachę. By tego dokonać stworzył
olbrzymie i ostre pazury, którymi zaczął skrobać metal. Każde dotknięcie
zatruwało jego ciało oraz umysł. Szkodziło także pijawce, którą w sobie nosił.
Coraz wolniej regenerował uszkodzenia. Siły najwyraźniej nie były nieskończone.
Jak długo drapał? Z pewnością na górze pojawiały się nowe pokolenia. Był
nieustępliwy i uparty. Ból nie mógł go powstrzymać. W końcu usłyszał zgrzyt
przecieranej srebrnej osłony. Wysunął za nią pazur i poczuł pustą przestrzeń.
Wyginając blachy pogrążał się w euforii. Nie zdążył nawet poczuć co jest dalej.
Całość osunęła się na niego przygniatając zupełnie. Ostre krawędzie srebrnych
ścian wbiły się bezlitośnie w jego ciało. Zawył z cierpienia. Nie mógł już nic
zrobić nieustannym kontakcie z trucizną, nie działały jego niemal wyczerpane moce.
Nie ma szans na odbudowę ciała, nie ma możliwości ruchu. Lepiej było zginąć niż
leżeć po wieczność w tym potwornym bólu.
Z czasem jego ciało obumarło. Nienaprawiane członki
rozsypały się w proch. Cielesność ograniczyła się do kilku kości okrywających
jego pasożyta, zastępującego serce. Pijawka rozdzieliła swoją świadomość więc
był tylko drobnym jej elementem. Wiedział iż dawno przestała wiązać z nim
jakiekolwiek plany, a znaczyło to iż również nie wierzy w jego przyszłość.
Potrzebny był jej wyłącznie jako szkielet ochronny, choć pewnie utrzymywała
jego umysł niejako z sentymentu, może dla towarzystwa? Także dla niego
bezcielesność była błogosławieństwem. Ciało nie mogło boleć, więc cierpienie
ograniczyło się tylko do poczucia beznadziejności i tęsknoty za tym co było.
Wpływ pasożyta malał, stąd coraz częściej rozmyślał o tym co go spotkało.
Pozwalał sobie na wątpliwości i analizę wybieranych dróg. Już nie był
działającym pod wpływem emocji zwierzęciem. Przypomniał sobie nawet dzień w
którym po raz pierwszy stał się wampirem… a umysł szedł dalej, przynosząc
wiedzę o tym jakim był człowiekiem. To pijawka go zmieniła. To ona była esencją
zła zatruwającą jego umysł i ciało. Jakże żałował tego dnia, gdy stali się
jednością.
Od jakiegoś czasu zdał sobie sprawę, że to nie potrwa już
długo. Wiedział, że pasożyt się zmienia. Czuł przekształcenia. Wypuszczane
odnogi plastycznej struktury. Poczęły się one wić w gruzowisku. Niczym pleśń
wypełniały każdą szczelinę. Samo centrum zła umrze tu wraz z nim, lecz chce
przekazać swój ślad komuś innemu. Najprawdopodobniej pasożyt znalazł na to
sposób. Czuł jego podniecenie, gdy udało mu się minąć wydrapaną przez niego srebrną
szczelinę. Nitki substancji popędziły przez zwały spękanego i kruszejącego
gruzowiska. Czuł nadzieję pijawki docierającej coraz dalej i dalej, gdy on
równocześnie gasł coraz bardziej i odchodził w niebyt…
Błękitne niebo syciło wilgocią i słońcem. Uwielbiał wiosenną
aurę od dziecka. Przechadzał się zażywając świeżego powietrza i konwersując ze
swym towarzyszem, dzięki czemu dowiadywał się coraz więcej o miejscu w którym
przyjdzie mu żyć i umrzeć.
- To mówi brat, że klasztor nie był pierwszym budynkiem w
tym miejscu?
- Nie. W księgach zapisano legendy z nim związane. Ponoć
kiedyś stał tu zamek, który z nieznanych przyczyn został zburzony. Nikt nie
wiedział o co chodzi, lecz miejscowi bali się tego miejsca i unikali założonego
tu kościoła. Z czasem Watykan zdecydował
o zmianach i stało się ono klasztorem.
- Czy to prawda z tym zamkiem?
- Założyciele w to nie wierzyli, lecz wraz z pogłębianiem
krypt dla zmarłych braci, trafialiśmy na kawałki kamiennych resztek, więc
wygląda że w tym przypadku legenda mówiła prawdę. Przy okazji, warto zwiedzić
nasze katakumby, to niesamowite miejsce.
- Będę o tym pamiętał bracie.
Dwa dni później nadarzyła się okazja , więc zszedł do
podziemi. Krypty rzeczywiście okazały się niesamowite. Poczuł siłę spokoju
bijącą z tego miejsca, gdzie tyle pokoleń zakonników złożyło swe kości.
Ostatni, najniższy poziom był świeżo wykopany. Nie wypadało tam wchodzić, wszak
całkiem niedawno złożono tam jedno z ciał współczesnych braci, lecz ciekawość
zwyciężyła. W końcu jemu też przyjdzie udać się tu na ostatni spoczynek. Cóż,
taki los człowieczy. Wszystko ma swój początek i koniec. Choć gdyby był
nieśmiertelny, mógłby dokonać dużo więcej dobra.
Zerknął ostatni raz i już miał wychodzić, gdy coś przykuło
jego uwagę. W najciemniejszym kąciku z ziemi kiełkowała roślinka. Wydało się to
zaskakujące, bo nie było tu przecież żadnego światła a sama krypta znajdowała
się bardzo głęboko. A jednak nie mylił się. Pochylił się nad bladym, białawym
pędem na końcu którego rozchylały się dwa białe listki. W świetle latarki
pojawił się odbłysk. Ukląkł i rozchylił listki, pomiędzy którymi lśniła
przeźroczysta kropla płynu. Nie zdążył się zdziwić, gdy strzeliła mu między
oczy, przenikając skórę. Podobnie nie zdziwił się gdy jakiś czas później słońce
zaczęło mu dokuczać a w umyśle pojawiło się przekonanie, że w jego sercu
mieszka ktoś jeszcze. Już nie chciał czynić dobra…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz