Dwanaście potraw dumnie prezentowało
się na białym obrusie. Podniosłej atmosfery w niczym nie
umniejszały czerwone plamki po barszczu, pojawiające się tu i
ówdzie. W powietrzu unosił się wszechogarniajacy zapach postnej
kapusty, a martwe oko karpia radośnie odbijało żółty blask
żyrandola. Wigilia, czas pokoju i oczekiwania. Już po
przedświątecznej gorączce. Po nerwowych poszukiwaniach idealnego
prezentu. Wolność, od trosk codziennych, od pracy bez satysfakcji, pośpiechu i wielu innych rzeczy uporczywie zmazujących to
poczucie ulgi, które dziś malowało się na twarzach
współbiesiadników. Porozsadzani wokół stołu, w nowych lub tych
pamiętających lepsze czasy garniturach. W sukienkach skropionych
najmodniejszymi perfumami i w kreacjach woniejących
naftaliną. Jedni pod krawatem, inni w lekko rozpiętych
kołnierzykach, lecz dumni, rumiani, spokojni. Tego wieczoru
zjednoczeni i równi. Siedzący twarzą do siebie w ciepłym,
spokojnym salonie. Wszystko zgodnie z tradycją: sianko, opłatek,
choinka, wolne nakrycie przy stole. Wódeczka wciąż chłodziła się
w oczekiwaniu narodzin Chrystusa. Po nich święta, więc dziś
jeszcze za wcześnie na trunki. Ale nic to, przecież się nadrobi,
wszak to Polska właśnie. Oby do pasterki.
Kolęda nie płynęła już z gardeł, pozwalając wyręczyć się
wiszącemu na ścianie telewizorowi. Wiele ciekłokrystalicznych
cali, oczko w głowie gospodarza, co i rusz przygrywało na
sentymentalną, nieco patetyczną nutę. Nawet audycje reklamowe
podnosiły nastrój dobroci, wszak dzięki nim nakarmione zostaną
kolejne dzieci a błogi uśmiech zawita na zmęczonych twarzach ich
rodziców.
W dni takie jak ten, wszyscy stajemy się lepsi a dobro tryumfuje nad
swym odwiecznym oponentem. Co najwyżej między jednym a drugim
frykasem, ktoś kogoś pociągnie za rękaw, przypominając by nie
kłócić się dziś o politykę. Zresztą nawet partyjni piewcy
mówili dziś jednym głosem, sącząc dźwięki przyjaźni i miłości
ogólnoludzkiej. Święta, święta..
Gdzieś między sernikiem a makowcem, rozbrzmiał nerwowo dzwonek.
Biesiadnicy rozejrzeli się po sobie zaskoczeni, nie wiedząc któż
mógłby być owym gościem spóźnionym. Gospodarz ruszył w stronę drzwi i zniknął w przedpokoju. Cały salon utonął w ciszy i
oczekiwaniu. Szmer rozmowy przy wejściu, stawał się coraz
wyraźniejszy. Wreszcie usłyszeli gromkie:
- Proszę stąd iść
bo zadzwonię po policję!
Zaraz po tym trzaśniecie drzwiami dopełnił odgłos zamykanego
łańcucha. Ot, na wszelki wypadek. Widząc nerwowe spojrzenia,
gospodarz zdał relację z próby naruszenia miru domowego przez
jakiegoś przybłędę, chyba cygana, bo taki smagły i nie mówił
po polsku.
- Ale co chciał?
- Nie wiem, chyba
żebrak jakiś?
- Robić im się nie
chce, wszystko za darmo im się marzy.
- Ty lepiej pilnuj
Mietek, żeby Ci czegoś nie ukradli z podwórza. Wiesz słyszałem o
takich przypadkach: Jeden wchodzi po szklankę wody a w tym czasie
inni plądrują mieszkania.
Chwila nerwowej
lustracji zza firanki i rozluźnienie na twarzy właściciela:
- Poszedł sobie.
Chyba wystraszył się tej policji?
- I dobrze, z takimi
trzeba krótko. Nie dość, że robić im się nie chce, to jeszcze
nic nie wnoszą do naszej wielowiekowej kultury.
Pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa wróciły, choć temat
uchodźców, Arabów i Cyganów, powoli zaczął dominować w ogólnym
dyskursie. Każdy miał pomysły, recepty lub gotowe rozwiązania.
Usta wyrzucały słowa pośród sypiących się okruszków i kapiących z widelców kropel. Głosy stawały się coraz bardziej
podekscytowane, chwilami zagłuszając brzęczący telewizor.
Tylko jedna osoba siedziała milcząca i zatrwożona. Gospodyni
czuła, że coś jest nie tak Bardzo nie w porządku. Bolesne
ukłucia w sercu, nie pozwalały się skupić i przejść do porządku
nad własnym, podświadomym niepokojem. Omiatając wzrokiem salon,
spojrzała na puste nakrycie i zrozumiała..
Wybiegła przez drzwi, mocując się przez chwilę z łańcuchem. Na
ciemnym podwórku lekko prószył delikatny śnieżek, tworząc na
ziemi białą pierzynkę. Do rana wszystko utonie w puchu, lecz teraz
jeszcze przebijały spod niego brązowe grudy zmarzniętej ziemi. Na
niej dostrzegła wydeptaną ścieżkę, prowadzącą od furtki do
drzwi, i kilka mniejszych śladów odchodzących w bok. Ruszyła ich
tropem, zatrzymując się przed drzwiami stodoły. Wchodząc do
środka, wcisnęła stary, izolowany przed wilgocią kontakt.
Pojedyncza żarówka, wisząca na długim kablu, rozżarzyła się,
omiatając odległe kąty półmrokiem. Gospodyni oniemiała. W
narożniku, na sianie, siedzieli mężczyzna i kobieta nakryci kocem.
Ona trzymała na rękach maleńkie zawiniątko, którego zawartość
nie stanowiła żadnej tajemnicy. On otaczał ją ramieniem wtulając
swą brodatą twarz w jej ciemne włosy. W ich oczach zmęczonych
życiową porażka i pogodzonych z losem tułacza, było coś
jeszcze. Jak gwiazda na czarnym niebie, tliła się tam nadzieja.
Helena widziała tę scenę zbyt wiele razy by przejść nad nią do
porządku. Podjęła decyzję, zaprosi ich do domu. Wypełni puste
miejsce i odwieczna tradycję tego dnia. Nim doszła do drzwi domu,
zdała sobie sprawę z nierealności tego postanowienia. Wyobraziła
sobie reakcję Mietka i innych gości, którzy przed chwilą dość
jasno wyrazili swą własną wyższość. Wchodząc do kuchni
zgarnęła kilka naczyń, nakładając do nich co lepsze kąski.
Zaparzyła termos herbaty z cytryną, zawijając całość w ręcznik.
Wymknęła się ponownie i położyła całość przed obcymi. Na
próbę podziękowań, położyła palec na ustach i wyszła..
Siedziała milcząca
w ciepłym i pełnym gwaru domu.
- Co Ty taka
milcząca Helena? – spytał Mietek.
- Nic, nic. Tak mi
się coś przypomniało – odrzekła, wpatrując się w puste, nigdy
nie wykorzystane nakrycie.
Pasterka rozbrzmiewała radością i biciem dzwonów. Oni siedzieli w
stodole, wreszcie pozbywając się uczucia głodu. Dziś to ich świat
i ich miejsce. Kto wie co będzie jutro? Dziś jest dziś...